Poznając kobiety, czytając dziesiątki wiadomości i jeszcze więcej komentarzy, nabrałem przekonania, że ze względu na stosunek do swoich związków dzielą się one na trzy grupy. Zresztą nie tylko one, ale wiecie – osobiste preferencje sprawiają, że wolę myśleć o nich.

Grupa nr 1 to kobiety, które spotykają się z tak fajnym facetem, że słysząc o nim, sam dałbym mu numer swój telefonu i liczył na adopcję. Jasne, trafiają się im kłótnie i nieporozumienia, ale przynajmniej są rozwiązywane i nie tworzą wyrw jak po bombie. Na co dzień przeważają w nich dobre, ciepłe momenty.

Grupa nr 2 to przeciwieństwo tej pierwszej. Należą do nich laski, które czują się jak kryształowy wazonik zrzucony na brudną podłogę. To te, które (bez względu na swoją winę lub jej brak) zostały zdradzone, porzucone albo zwyczajnie nie są już w stanie oszukiwać się, że ta toksyczna, emocjonalna ulewa, które na nie spływa, to jednak nie jest wiosenna mżawka poprzetykana promieniami słońca.

Niestety większość związków należy do grupy nr 3. Znajduje się ona pomiędzy poprzednimi grupami jak czyściec – związki są tam zbyt słabe, żeby chcieć w nich być, ale zbyt dobre, żeby powiedzieć sobie krótkie i natychmiastowe „dość”. Te kobiety nie cieszą się tym, co mają, ale ktoś im powiedział, że trzeba odnajdować szczęście w małych rzeczach. Robią więc listy plusów i minusów przemawiających za rozstaniem i nie dochodzą do żadnych wniosków. Myślą: „Ok. Może nie dostaję tego, na czym mi zależy, ale przecież nie zerwę z nim przed świętami/walentynkami/ślubem znajomych/jego urodzinami”. Ostatecznie tłumaczą sobie, że: „On jest taki miły. Przecież nie jest tak źle. Co z tymi wszystkimi latami? Może nikt inny nie jest lepszy. Ostatnio nawet kupił kwiaty!”

Gdyby związki były odpowiednikiem rejsu, to te dobre byłyby podróżą w wygodnej kajucie wzdłuż linii brzegowej Morza Śródziemnego. Te złe są miejscem katastrofy, po której trzeba szukać innego transportu. A co z trzecią grupą? One są odpowiednikiem przyzwoitego jachtu, którym chciało się odbyć ekscytującą podróż życia, a zamiast tego utknęło się na mieliźnie – co prawda donikąd się nie zmierza, ale za to jaki ma się widok z pokładu!

Teoretycznie ten tekst jest o związkach. W rzeczywistości użyłem tego przykładu tylko dlatego, że jest plastyczny, emocjonalny i zrozumiały, ale ten artykuł jest o wszystkich mieliznach – sytuacjach, które są zbyt dobre, żeby je zostawiać, ale zbyt złe, żeby czuć w nich satysfakcję.

Mielizna to przyjaźń, w której druga strona jest obecna tylko wtedy, kiedy jej jest to potrzebne.

Mielizna to praca, w której nie istnieją słowa „rozwój”, „satysfakcja” i „awans”, ale przynajmniej nie ma się biurka z widokiem na kibel.

Mielizna to każda sytuacja, w której masz wystarczająco powietrza, żeby łapać płytkie oddechy, ale za mało, żeby oddychać pełną piersią.

Wpadnięcie na mieliznę nie jest wstydem. Są one powszechne. Każdy się w nich kiedyś znalazł i pisząc „każdy” mam na myśli też siebie. I to na pierwszym miejscu. Tylko że nie zmienia to faktu, że chociaż boimy się katastrof, to największym błędem jest pozostawanie na mieliźnie.

Dlaczego? Bo kiedy na niej jesteś wmawiasz sobie, że nie jest tak źle. Patrzysz z nieukrywaną satysfakcją na ludzi, którzy się rozbili i wydaje ci się, że jesteś w lepszej sytuacji. Nie widzisz przy tym, że te osoby zawsze znajdują inny statek i w końcu obierają dobry kurs. Nie stoją w miejscu. Do czegoś dążą. Z przytupem idą przez życie i mają coraz więcej rzeczy, o których mogą mówić: przeżyłem, byłem, czułem. Ty na swojej liście masz tylko jeden czasownik – „czekałem”, i jedno doświadczenie – stagnację.

Im wcześniej to zrozumiesz, tym lepiej dla ciebie. Wiedzą o tym inwestorzy i przedsiębiorcy, którzy często dają jedną radę – „Jeśli masz popełniać porażki, to rób to jak najszybciej”.

Wtedy nie tylko dochodzi się do wniosków, na które nie wpadłoby się normalnie, ale przede wszystkim oszczędza się czas, który można wykorzystać na kolejne próby.

Ostatecznie i tak okazuje się, że znaczenie ma tylko słowo: „Tak”, a „może” to tylko inna wersja słowa: „Nie” – tym boleśniejsza, im później to zrozumiesz.

.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.