Żyjemy w czasach, kiedy mamy bezproblemowy dostęp do doświadczeń innych, przenikliwych analiz i wskazówek mentorów. Nie trzeba już iść przed siebie po omacku. Wiadomo – przynajmniej w zarysie – co warto robić długoterminowo (podpowiem, że ćpania heroiny i oglądania polskich stand-up’ów nie ma na tej liście). Osiąganie celów po raz pierwszy ma większy związek z metodami pracy, niż z magią i fartem.

I biorąc to wszystko pod uwagę, nic nie irytuje mnie bardziej, niż widok ludzi którzy przy temacie zmian, zawsze wyciągają z rękawa uwagę o treści:
– Wszystko pięknie, ale co jeśli to się nie uda? Co się stanie jak rozstaniesz się z dziewczyną i nie poznasz żadnej innej? Co jeśli w kolejnej pracy będziesz zarabiał mniej? Co jeśli poświęcisz półtora roku na napisanie książki, a nikt jej nie kupi? Co jeśli otworzysz drzwi, ale okaże się, że po drugiej stronie nie ma klamki, która umożliwiałaby ci powrót?

Ich wewnętrzny głos może im podpowiadać, że chcą od życia więcej, ale te pytania łapią za gardło na tyle mocno, żeby przypuszczać, że prawdopodobnie ten głos zagłuszą. Jeśli nawet zdarzy się inaczej, to przystąpią do realizacji planu bez zapału, na próbę, na 30%. Może a nuż wyjdzie. A kiedy tak się nie stanie, to siadają w pozie „Myśliciela” Rodina i opowiadają: „Też chciałem tyłkiem łapać motyle, a jedyne co złapałem, to hemoroidy”. Nie widzą jednak tego, że to nie pomysł był zły, ale zachowywanie się tak, jakby grali w ruletkę.

Osiąganie celów i prawdopodobieństwo

Osiąganie celów musi uwzględniać prawdopodobieństwo, a przy pojedynczych próbach, otrzymuje się zupełnie niemiarodajne wyniki. Wiem to, bo wiedział o tym szwajcarski matematyk Jakob Bernoulli. To jemu przypisuje się sformułowanie prawa wielkich liczb opublikowanego w 1713 roku. Sprowadza się ono do tego, że „Z prawdopodobieństwem dowolnie bliskim 1 można się spodziewać, iż przy dostatecznie wielkiej liczbie prób częstość danego zdarzenia losowego będzie się dowolnie mało różniła od jego prawdopodobieństwa.”

Podejrzewam, że widząc to zdanie masz ochotę rzucić laptopem o ścianę, zamknąć tę stronę albo zacząć siarczyście przeklinać. Właśnie dlatego dobra bozia wymyśliła przykłady. Prawo wielkich liczb oznacza, że rzucając monetą możesz spodziewać się, że w 50% przypadków wyrzucisz reszkę, a w 50% orła. Skoro tak, to weź monetę do ręki i rzuć nią dwa, cztery lub sześć razy. Czy uzyskałeś idealne wyniki?

Bardzo możliwe, że nie, bo prawo wielkich liczb działa w przypadku… wielkich liczb. Przy pojedynczych próbach wyniki mogą być najzupełniej dowolne. Jednak im więcej razy rzucisz monetą, tym uzyskiwane wyniki są coraz bardziej przewidywalne. Na przykład Oskar Lange wyrzucił orła następującą procentową wartość: 46% przy 100 rzutach, 51,2% przy 500 rzutach oraz 50,1% przy 1000 rzutach. Angielski statystyk K. Person, rzucając monetą 24000 razy, otrzymał częstość empiryczną pojawienia się orła wynoszącą 50,05%.

Wiesz już o co mi chodzi? O to, że im większa liczba podjętych prób, tym bardziej miarodajne wyniki. Jednocześnie oznacza to, że ten sam rodzaj działania może być odpowiednikiem rzutu monetą (pojedyncze próby) lub sprawdzoną strategią o przewidywalnych rezultatach (duża ilość prób).

Dlatego zawsze powtarzam, że założenie firmy jest ryzykowne, ale bycie przedsiębiorcą już znacznie mniej. Różnica polega na tym, że w pierwszym przypadku tylko testujesz jeden pomysł. W drugim prowadzisz styl życia, w którym twoim celem jest tworzyć źródła dochodów i żeby to osiągnąć kształcisz się, wyciągasz wnioski i podejmujesz kolejne działania. Nie wszystkie pojedyncze próby przynoszą korzyści, ale całościowo testowanie pomysłów okazuje się być znacznie mniej niebezpieczne, niż twierdziła babcia i wujek.

Cele i systemy

Jednym z moich ulubionych przykładów tego, jak działa osiąganie celów jest Scott Adams, twórca Dilberta i autor zaskakująco dobrej książki „How I failed at almost everything and still win big”. Zanim Adams zdobył ogólnoświatową sławę:
– zetknął się ze szklanym sufitem w korporacji telekomunikacyjnej
– tworzył gry komputerowe
– wymyślił burrito z warzywami o nazwie Dilberito, które miało zaspokoić 100% dziennego zapotrzebowania na witaminy i minerały
– prowadził restaurację
– wspierał startup o formacie Youtube’a, ale który nie odniósł sukcesu
– oferował dowóz artykułów spożywczych do domu zanim to było modne.

Żaden z tych pomysłów się nie sprawdził. Niektóre były zbyt innowacyjne, inne zbyt bezpieczne, a jeszcze innym brakowało odpowiedniego czasu. Ostatecznie Scott Adams i tak dopiął swego, bo skupił się nie na celu, tylko na systemie. Według jego definicji cel to konkretny rezultat działania (np. umówić się z Kasią i doczekać się z nią gromadki dzieci). System to skupienie się na konkretnych działaniach (np. poznawać nowych ludzi, być bardziej towarzyskim i zadbanym), co w efekcie najczęściej prowadzi także do realizacji poszczególnych celów.

Granica między tymi pojęciami jest cienka, ale fakt jest jeden – odpowiednie działanie daje odpowiednie rezultaty, chociaż nie zawsze natychmiast.

Tak, wiem, że to brzmi tak coachingowo, że przez najbliższe dni nie będę mógł patrzeć w lustro, ale fakty są takie, że w temacie zmiany kluczowe znaczenie ma trzeźwa ocena sytuacji.

Jeśli masz cudowne życie, to zabieraj łapy i go nie psuj. Nie musisz wiecznie uganiać się za czymś, co jest przed tobą, bo nie jesteś osłem, któremu wystarczy pomachać marchewką, żeby bezrefleksyjnie szedł przez siebie.

Ma też to drugą stronę, bo jeśli widzisz, że coś w twoim życiu wyraźnie nie działa, to nie warto przesadnie przejmować się ryzykiem. W takich sytuacjach najczęściej okazuje się, że brak działania gwarantuje ci tylko, że nic się nie zmieni, a twoje rozgoryczenie będzie rosło w sposób wykładniczy. I to też jest ryzyko, chociaż rzadko się widzi się je od razu. Dlatego uważam, że nie ma nic lepszego, niż przyjąć strategię, która działa u osób (zwłaszcza tych, które są tam, gdzie ty chcesz dopiero dojść), a następnie zaakceptować, że jej wdrożenie to proces, podczas którego nie wygrywa się bez przerwy.

To trochę jak z wbijaniem gwoździ. Może i nie ma lepszego sposobu na wbijanie gwoździ niż uderzanie w nie młotkiem, ale to przecież nie znaczy, że nie przywalisz sobie w palec, prawda? A patrząc z drugiej strony – musisz być naprawdę wybitnym fajtłapą, żeby walić się po palcach zawsze.

Jesteś taką fajtłapą? Nie sądzę.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.