Jest przekonanie, że bycie ogarniętym człowiekiem jest super.
Takie osoby mają odwagę siebie wymyślić. Stawiają czoła popełnionym błędom. Potrafią pokazać środkowy palec społecznym konwenansom i budować rzeczywistość taką, jaką chcą mieć. Realizują cele, a jednocześnie tym celem nie jest praca w ciągłym kieracie, tylko posiadanie też czasu na odpoczynek, wakacje i dzieci. Przy okazji nie muszą na nikim polegać i trzymają w ryzach swoje finanse. Dzięki temu patrzą w przyszłość i wiedzą, że jeśli nie wydarzy się nic nieoczekiwanego, to będzie tylko lepiej.
Droga do momentu kiedy tak się czuje, nie jest krótka. Często wymaga ryzyka, zaangażowania i pokonywania zwątpienia. Jest też wybrukowana mierzeniem się z tym jak społeczeństwo traktuje osoby, które odważyły się żyć odrobinę lepiej. I jeśli myślisz, że jest to głaskanie po głowie, to się mylisz.
.
Podziel się szczęściem
W naszej kulturze płaci się nieformalny podatek od zaradności. To, że chciałeś lepiej to nie powód do dumy. To najpierw powód do kpin, a później powód do wymagań.
Dobrze zarabiasz? To płać więcej, bo „co to dla ciebie 100 złotych?”.
Umiałeś/aś się zorganizować, ustalać priorytety i planować? To rób to, na co my nie mamy czasu!
Zdecydowaliście się nie mieć dzieci, macie nianię albo chociaż jesteś lepiej zorganizowani? To zostawajcie po godzinach, bo my nie możemy.
Ile takich zdań słyszeliście? Założę się, że dużo.
W mentalności wielu ludzi tkwi przekonanie, że jak komuś jest lepiej, to można mieć gdzieś jego potrzeby. Jak radzi sobie lepiej to musi (MUSI, a nie powinien) pomagać tym, którym jest gorzej i to nawet jeśli ich zła sytuacja jest w pełni zawiniona. Zaradnymi nikt się nie martwi. Nie pociesza ich. Nie głaszcze po ramieniu. Daje za to kopniaka w tyłek i mówi: „Dasz sobie radę!”
Takie podejście jest całkowicie bezrefleksyjnie. Robią to nawet bliskie osoby. Kiedyś umawialiśmy się ze znajomymi. Mieszkamy w różnych częściach Polski, więc zawsze trzeba wybrać jakieś miejsce spotkania. Do każdego z nich miałem najdalej. Dlaczego?
– Bo ty masz dużo czasu i możesz dojechać.
Owszem, mogę. Poświęciłem wiele czasu na to, żeby móc robić to, co lubię, nie musieć się liczyć z pieniędzmi, pracować wtedy kiedy chcę i raczej mniej niż więcej. Poukładałem sobie te wszystkie puzzle tak, jak mi się podobało, a kiedy było trzeba to je docinałem raniąc sobie palce. Teraz dzięki swojemu wysiłkowi mogę decydować kiedy pracuję, ale czy dlatego powinienem spędzać w podróży osiem godzin zamiast trzech i wydawać dojazd dwa razy więcej pieniędzy? Nie sądzę.
I żeby było jasne. Nie uważam, że każdy jest skazany tylko na siebie, a pomoc czy zwykła życzliwość jest zła. Przeciwnie. Mam w sobie na tyle dużo empatii, że wiem, że w grze zwanej życiem, nawet osoba z trzema fakultetami może okazać się niemądra. Sądzę, że zawsze warto wyciągnąć do kogoś rękę, ale będąc po drugiej stronie nie można żądać żeby ktoś to zrobił. Chociażby dlatego, że jesteśmy w pierwszej kolejności odpowiedzialni sami za siebie i nikt nie jest nam nic winien.
Wiesz jednak dlaczego ludzie tak często myślą inaczej? Bo według nich osiągnięcia to nigdy nie jest twoja zasługa.
.
Jak tłumaczysz wyniki?
Najczęściej robi się to tak: Efekty to nie wynik twojej pracy i uporu. Masz, bo to dostałeś, a nie dlatego, że to stworzyłeś. To kwestia genów, korzystnego układu planet i tego, że jakimś cudem twoja doba miała 72 godziny zamiast standardowych 24. A jak się ta lista wyczerpie, to zostaje nieśmiertelne: „Miałeś szczęście”.
I nie ma znaczenia, że kiedy ty zakasałeś rękawy i pracowałeś, a ktoś w tym czasie lajkował zdjęcia kotów, bo źródłem sukcesu nie są twoje decyzje. Jest nim szczęście! On go nie miał, a lajkowanie zdjęć kotów nie ma tu nic do rzeczy.
Problem w tym, że sposób w jaki tłumaczy się czyjeś osiągnięcia pokazuje w jakim świecie żyjemy. W tym przypadku pokazuje jak głęboko jest zakorzenione przekonanie, że ludzie swoim życiem nie kierują. Po prostu rodzą się z nim jak z układem pieprzyków na ramieniu w kształcie Wielkiego Wozu. Jak z kształtem nosa i numerem buta.
Takie podejście ma kilkusetletnią tradycję. Kiedyś bazowało na podziale stanowym społeczeństwa i jego małej mobilności. Dzisiaj już nie ma tak mocnego uzasadnienia. Nie jesteśmy zaszeregowani, a nawet jeśli jesteśmy, to możemy ten szereg opuszczać.
Co prawda wciąż niektórzy ludzie mają lepiej, bo się urodzili w odpowiednich rodzinach. Niektórzy mają gorzej nie ze swojej winy, bo akurat zdrowia nikt nie może sobie wykreować. Jednak obie sytuacje występują marginalnie, bo zdecydowana większość ludzi sama odpowiada za to, co ma, a jeśli mają trochę lepiej niż inni, to często jest to zasługa tego, że trochę więcej z siebie dawali, podejmowali trochę więcej ryzyka i walczyli o to, żeby to szczęście mieć.
W tej sytuacji można wbijać nasączone złośliwością szpileczki, karać argumentacją „bo skoro ci lepiej to co ci szkodzi”, zazdrościć, zacierać ręce kiedy ktoś się potknie albo rzucać mu kłody pod nogi. Jednak najlepszą rzeczą jest zauważenie, że efekty nie są darem od losu, ale skutkiem konkretnych działań. Działań, które zazwyczaj można wdrożyć też u siebie.
Warto to zrobić nie dlatego, że ogarnięte osoby będą musiały później te kłody odrzucać, żeby przesunąć się do przodu. Nawet jeśli się trochę z nimi pomęczą to i tak to zrobią.
Warto to zmienić przede wszystkim dlatego, że usiłując sprowadzić innych do parteru, sami nigdy się z niego nie podniesiemy.
Ani indywidualnie, ani jako społeczeństwo.