Do niedawna wydawało mi się, że to, co najlepsze, już się wydarzyło. Narodziny gwiazd rocka, których piosenki wciąż są hitami, rewolucja obyczajowa lat 60 i wyjątkowe szanse na zbicie fortuny w latach 90., a nasza rzeczywistość to nic innego jak odgrzewany kotlet pozbawiony smaku. Było tak do czasu, aż sobie uświadomiłem, jakim pięknym życiem żyjemy i jak często o tym zapominamy, chociaż nadejdzie czas, kiedy powiemy: „Żyliśmy w drugiej dekadzie XXI wieku”.
Żyliśmy w niej i na naszych oczach rodziły się wielkie portale społecznościowe. Facebook (2004) i YouTube (2005) rosły w siłę, zdobywając nowe szczyty popularności. Instagram i Snapchat rodziły się na naszych oczach. Netflix i Spotify rewolucjonizowały to, jak oglądamy filmy i jak słuchamy muzyki. Dzięki tym wszystkim mediom każdego roku wyrastały dziesiątki i setki osobowości, które nie miały za sobą korporacyjnej machiny tradycyjnych mediów. Miały za to szczerość, pasję i dostęp do Internetu.
Spędzaliśmy wieczory, oglądając seriale, a śledzenie kolejnych odcinków i dat premier stało się masową rozrywką – odkryciem ostatnich lat. Seks w wielkim mieście uczył nastolatki, jak uprawiać seks, Lost, jak pozostać grubym po katastrofie samolotu, Dr House, jak być lubianym dupkiem, Suits, jak pracować, Breaking Bad, jak produkować metamfetaminę, a Gra o tron, jak szokować i zabijać główne postacie. Nawet filmy zaczęły upodabniać się do seriali i kiedy tylko jakiś z nich się udał, to natychmiast pisano scenariusze do dwóch kolejnych części, tworząc filmowe trylogie.
Chodziliśmy do restauracji, z których każda wyglądała inaczej, ale wszystkie były takie same – nowoczesne wnętrza z interesującym designem i łączące w sobie różne biznesy: księgarnię z pubem, sklep muzyczny z ubraniami albo plantację ogórków z browarem. Ulubione kolory – czerń i biel. Ulubione materiały – stal i drewno. Ulubione miejsca do siedzenia – leżaki i meble z palet. Najlepsze dodatki – zrobione z rzeczy, które kiedyś byś wyrzucił.
Słuchaliśmy muzyki, a przynajmniej tak nam się wydawało. W gruncie rzeczy z pracy wiertarek narodził się dubstep, a pęd do oryginalności sprawił, że zaczęliśmy słuchać „niemainstreamowego” indie rocka i piosenek o powolnych rytmach i rzekomo głębokim przekazie. Śmialiśmy się z Justina Biebera.
Podróżowaliśmy. Nie byliśmy jak nasi rodzice, którzy zwykle widzieli niewiele. Zamiast tego odwiedzaliśmy Wietnam i Tajlandię, ale też Islandię i Norwegię. Korzystaliśmy z Airbnb, wyszukiwaliśmy tanie loty i zaprzyjaźnialiśmy się z ludźmi, których kiedyś nawet nie mielibyśmy szans poznać.
Dziwiliśmy się, że gwiazdami zostają ludzie, którzy nie potrafią robić nic poza stawaniem się gwiazdami. Widząc modelki, przełączaliśmy kanał, żeby nie patrzeć na wychudzone szkapy bez piersi lansowane przez gejowskich projektantów i fotografów.
Nasze ideały kobiet widzieliśmy na ulicach i w klubach. Wyglądały jak skrzyżowanie hipisek o opalonych, smukłych udach z tenisistkami chodzącymi w płaskich butach i okularach zasłaniających połowę ich twarzy. Kipiały seksapilem, pachniały gumami peppermint i wiedziały, co to orgazm. Niektóre przypominały porcelanowe laleczki, które kiedy chciały powiedzieć: „Kocham cię”, mówiły „Kokaina” – efemeryczne i przemijające, ale w tej jednej chwili jaśniejące urodą tak mocną, jakby za chwilę miały się spalić.
Mężczyźni albo wyginęli od siedzenia przed laptopami i konsolami do gier, albo zamieniali się w brodatych drwali chodzących do barbera. Zaczęliśmy cenić klasyczną elegancję. Poszetki i muchy wróciły na salony. Wiedzieliśmy też, że najlepiej wyglądają na ciałach wyćwiczonych na siłowni.
Zakładaliśmy start-upy, mówiliśmy, że chcemy założyć start-up albo obserwowaliśmy ludzi, którzy je założyli. Jeśli nie interesowała nas technologia, to zwracaliśmy się w stronę produktów rzemieślniczych, lokalnych, unikalnych. Jedliśmy rzemieślnicze lody, piliśmy rzemieślnicze piwa i zamawialiśmy lokalne potrawy.
Ponosił nas melanż. Piliśmy tanie szoty, a później szliśmy do klubów, gdzie wlewaliśmy w siebie whisky i udawaliśmy, że bez Coca-Coli smakuje lepiej. Później szliśmy na kebaby, udając że są zdrowe, a w dzień chodziliśmy do jednej z wielu hamburgerowi, wiedząc, że one są szczególnie modne.
Technologia to było coś! Pliki zapisywaliśmy w chmurze. Projektowaliśmy software, pracowaliśmy w social mediach i nienawidziliśmy korpo, po cichu składając do nich CV i chcąc się do nich dostać tak mocno, że aż rączki pociły się od modlitwy.
Martwiliśmy się, co zostawimy po sobie, i stawaliśmy się coraz bardziej proekologiczni, zwłaszcza że za sprawą Tesli i Elona Muska ekologia okazała się całkiem seksowną sprawą.
Przekuwaliśmy marzenia w rzeczywistość haftowaną egzotycznymi miejscami i zdalną pracą. Zwątpiliśmy w mit edukacji i etos pracy. Szukaliśmy czegoś więcej – głębi i wartości, czując się obywatelami świata, odbywając duchowe podróże i wchodząc na nieuczęszczane szlaki.
Myślę o tym i podejrzewam, że za dwadzieścia lat nasze dzieci spojrzą na nasze życie tak, jak my patrzyliśmy na młodość i szanse naszych rodziców i dziadków, a później westchną z zazdrością: „Ale wtedy było cudownie!”.
I kiedy patrzę na promienie słońca spływające z dachów kamienic, w ręce mam drinka, a obok siebie śmiejących się ludzi kipiących młodością, jestem pewny, że myśląc tak, będą mieć absolutną rację.