Kiedy zaczynałem pisać bloga, byłem przekonany o swojej nieśmiertelności, miałem pięć tysięcy złotych na koncie, co najmniej trzy randki w tygodniu i tapetę z marzeniami do zrealizowania.

Miałem poczucie, że kiedy nie będę krzyczał, to nikt mnie nie usłyszy. Wierzyłem w to, w co wierzy wielu młodych facetów, czyli że nowa kobieta zmieni moje życie. Przy okazji byłem też zapatrzonym w siebie dupkiem.

Oczywiście wtedy tego nie wiedziałem. Wiem to dopiero dzisiaj, kiedy wciąż jestem w siebie zapatrzony, ale już nie jestem takim dupkiem.

Od tamtego czasu zmieniła się dosłownie każda sfera mojego życia. Odhaczyłem pokaźną liczbę marzeń z mojej tapety. Średnie miesięczne zarobki mam ponad dziesięć razy większe, niż miałem wtedy. Napisałem książki, które czytały osoby, które wcześniej widziałem tylko w telewizji. Poznałem więcej atrakcyjnych kobiet, niż było mi to potrzebne. Stałem przed salą pełną ludzi i mówiłem, co jest dla mnie ważne. Nikogo nie okłamię, jeśli powiem, że dotarłem do milionów osób. Od ponad trzech lat jestem w szczęśliwym związku i mi z tym dobrze. Z miesiąca na miesiąc jestem właścicielem większej firmy i silniejszej marki osobistej, która jest od zaplecza upakowana techniczną wiedzą i praktycznymi umiejętnościami.

To brzmi super, jak się na to patrzy z zewnątrz, ale też każdy z tych elementów wiązał się z poważnymi zmianami w mojej głowie, przesuwaniem tych mikroskopijnych mebelków w mózgu i budowaniem nowych schematów myślenia.

Wiem więcej. Jestem mądrzejszy. Bardziej świadomy siebie i odpowiedzialny również za innych. Pięć lat temu czułem, że mam coś do udowodnienia światu. Teraz udowadniam różne rzeczy, ale tylko sobie. Wtedy nie miałem drogich gadżetów, bo nie było mnie na nie stać. Dziś ich nie mam, bo nie bardzo wierzę w to, że będę dzięki nim lepszym człowiekiem.

Czasem ktoś mi zarzuca, że kiedyś byłem inny. Zawsze wtedy potakująco kiwam głową, bo to prawda, i nie widzę w tym nic złego.

Życie składa się z etapów, ale jedną z głównych chorób XXI wieku jest to, że się o tym zapomina. Znam osoby, które tak bardzo przywiązały się do swojego wizerunku, że nie zmieniają go, nawet jeśli już im nie pasuje. Rozglądając się dookoła, zobaczymy dzieci, trochę staruszków i całą masę nastolatków. Niektórzy z nich mają dwadzieścia kilka, trzydzieści albo czterdzieści lat, ale mentalnie zatrzymują się gdzieś na studiach i boją się zrobić krok naprzód. Jesteśmy zarażeni wirusem perfekcjonizmu i jednocześnie sparaliżowani myślą o zmianie. Chcemy wielu rzeczy. Podróżować. Opuszczać korporacje. Mieć dzieci. Tylko że jako ludzie jesteśmy tchórzami. Stoimy w tłumku podobnych nam osób i zerkamy na siebie, myśląc: „Dobra, jeśli oni to zrobią, to ja też mogę”. Tylko, że oni nad głową mają taki sam dymek, wspierany przez przekonanie, że to jeszcze nie jest dobry moment. Że jeszcze nie jest idealnie. Że jeszcze trzeba kupić nową kanapę, zrobić jeszcze jeden kurs, dostać kolejny awans i zobaczyć pensję wyższą o 1000 zł.

Fakty są jednak takie, że wszystko można poprawiać w nieskończoność, dopóki nie jest się świadomym, że bardzo często jesteśmy przesiąknięci złudzeniem wieczności. Posiadania czasu, którego nie mamy. Możemy sprawić, że nie pojawią nam się zmarszczki, możemy całymi latami jeździć na Openera i podziwiać, w jakiej jesteśmy świetnej formie, ale to nie zmienia tego, że czas ucieka. Każdego dnia żyjemy na kredyt. I to paradoksalnie jest najlepsza rzecz, jaka mogła się nam przytrafić.

Przypadkowa osoba zapytana, o co chodzi w życiu, nie powie, że o liczbę oddechów czy uderzeń serca. Powie, że chodzi o szczęście. Ewentualnie o życie tak pełne, jak to możliwe.

Ja też tak powiem. Jestem prostym facetem. Lubię dobre jedzenie i ciemnowłose, atrakcyjne kobiety. Jedyne, czego chcę, to podkręcić swoje 30 000 dni na maksa i zamiast wyrywać sobie siwe włosy z głowy, pogodzić się z tym, że to normalne, że się pojawiają. Że życie nie będzie pełne, jeśli się zatrzymam i zostanę tym dziadkiem w ubraniach marki Prosto, który idzie na wiksę, albo kimś, komu się pojebały fazy życia i zostaje ojcem, kiedy sam nosi pieluchy.

Tak, jak zarywałem noce, żeby imprezować po pięć dni w tygodniu, i żyłem jak pies spuszczony z łańcucha, tak samo uważam, że równie dobrze jest:
– znaleźć przyjaciół, z którymi wspólnie będzie się nienawidzić tych samych rzeczy, a po latach siądzie się z nimi i będzie się wspominać, jak to kiedyś było;
– spotkać kobietę, przy której poczuje się, że wszystko jest na swoim miejscu;
– pić Coronę z limonką gdzieś na plaży w Ameryce Południowej, patrząc na suszące się sieci, kolorowe łodzie wyciągnięte na brzeg i surferów wracających na ląd;
– mieć fantastyczne, mądre dzieci;
– rozwinąć firmę tak bardzo, żeby wprowadzić ją na giełdę albo z drobnych kupić sobie maserati;
– przeżyć mniej lub bardziej szczęśliwie kryzys wieku średniego;
– przekazać innym swoją wiedzę i pomóc im rozwinąć skrzydła;
– kupić dom na wsi i uprawiać pomidory;
– i napisać kiedyś swoją biografię, którą przeczytają setki tysięcy osób.

Jeśli uważasz, że pięć czy dziesięć lat temu byłem inny – masz rację. Powiem więcej – za kolejne pięć lat też będę inny, więc się nie przyzwyczajaj. Nigdy nie chodziło mi o to, żeby być człowiekiem, który zatrzymuje się w miejscu przez strach o to, co będzie za zakrętem.

Chodziło mi o pokonywanie kolejnych etapów najlepiej, jak umiem.

Zawsze mi o to chodziło.

O przeżywanie etapów.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.