Mam przed sobą gazetę dla facetów. Powinna dotyczyć tego, jak być mężczyzną. Zwykle takich nie czytam, więc z ciekawością wędruję przez kolejne strony gadżetów. Tonę w słowach „energiczny”, „adrenalina” i „sportowy”. Przesuwam się przez umięśnione ciała sportowców i muskularnie zbudowane samochody.

Patrząc na te artykuły, mógłbym dojść do wniosku, że być mężczyzną to znaczy być karykaturalną wersją Jamesa Bonda, który żyje po to, żeby uratować świat przed zagładą, rozbroić bombę na sekundę przed końcem odliczania i zostać bohaterem wojennym. 

Całe szczęście właśnie jest Dzień Ojca. Ten moment w roku, kiedy tak chętnie dzieli się wspomnieniami swoich ojców. Większość jest pozytywnych: o mądrych, wspierających ojcach, ale zdarzają się też te pełne bólu: o ojcach-alkoholikach, ojcach, których nie było i ojcach, których zabrakło, kiedy byli potrzebni.

To przywraca odpowiednią perspektywę i pokazuje jak wielką wydmuszką jest mainstreamowy wizerunek męskości. Z perspektywy dziecka, któremu ojciec zniszczył psychikę, nie ma znaczenia czy chodził on w trzyczęściowym garniturze, w rurkach, czy w różowej sukience w kwiaty. Liczy się to, jakim był człowiekiem.

I jest to jeden z wielu powodów, dla których nigdy nie kupowałem medialnej definicji bycia mężczyzną. Mam własną definicję, a w niej:

Mężczyzna akceptuje swoją wrażliwość

Pamiętam taką scenę. Mój przyjaciel zaczął spotykać się z Kasią. Rzadko się angażował, ale na niej mu zależało. Mówił o niej czule i naprawdę nie chciał tego spieprzyć. Tego samego wieczoru wyszliśmy na miasto i przy swoich dalszych znajomych mówił o niej tylko per dupa. Nie dlatego, że przestało mu zależeć, ale dlatego, że właśnie to robią faceci. Chłopcy nie płaczą, na nikim im nie zależy i zawsze wiedzą jaką drogą pojechać bez pytania o pomoc Google. Wszyscy mają ponadnormatywną wielkość penisów i nigdy nie zdarza im się uprawiać seksu krócej niż godzinę.

Ja tego nie kupuję.

Jestem tą osobą, którą jestem, bo jestem śliczny, mam dobre wykształcenie i garść własnych osiągnięć. Podobno nawet sporych. Ale jestem sobą również dlatego, bo są osoby, na których mi zależy. I dlatego, że stresuję się, rzadko bywam z siebie zadowolony i być może nie ma wydarzeń, po których bym się nie pozbierał, to jestem przekonany, że po niektórych z nich zbierałbym się długo i boleśnie.

I nie uważam, że to jest niemęskie. To jest ludzkie.

Być mężczyzną znaczy grać fair

Facebook od dwóch lat jest zalewany fanpejdżami ze słowami: „mężczyzna” i „gentleman” w nazwie, których administratorzy czują, że mogą komuś mówić, jak to jest być facetem. Jeden z nich niedawno udostępnił fragment mojego tekstu, ale podpisany swoim imieniem i nazwiskiem.

Efekt? 18 tysięcy polubień, prawie 2 000 udostępnień + 50 punktów do sławy budowanej na cudzej pracy.

To jedna z takich chwil, kiedy zaczynam się zastanawiać czy to, co robię jest tego warte. Czy nie lepiej iść na łatwiznę, pierdolić zasady i zamiast coś z siebie dawać, tylko brać.

Tylko że są rzeczy, które warto robić i to nawet wtedy, kiedy nie widzi się bezpośrednich korzyści. Warto pomagać, nawet jeśli ktoś okaże się niewdzięczny. Warto pracować na swoje nazwisko, nawet jeśli ktoś to wykorzysta. Warto iść regularną drogą zamiast szukać tej na skróty.

Jasne, można to zrobić szybciej i łatwiej. Wtedy też będziesz mieć efekty, ale im większe one będą, tym większym będziesz czuł się oszustem.

Mężczyzna rozwiązuje swoje problemy

Życie to nie lunapark z neonami i atrakcjami za 10 zł. Nie pozostawia w nas tylko waty cukrowej i radości, ale też masę gówna, z którym trzeba sobie radzić. Można próbować z nim funkcjonować – udawać, że jest się spoko ziomeczkiem, wyładowywać się na innych, uciekać w agresję albo impulsywne przyjemności.

Tylko że to nikomu tak naprawdę nie pomaga, a zazwyczaj dodatkowo niszczy ludzi dookoła. Są rzeczy, którym trzeba stawić czoło – pójść na terapię, zerwać szkodliwe kontakty, wyrwać z siebie szkodliwe tkanki i zastąpić pozytywnymi (lub chociaż neutralnymi) doświadczeniami.

Być mężczyzną znaczy mieć swoją życiową misję

To brzmi bardzo coachingowo, ale to bardzo ważne, bo misja oznacza świadomość tego, kim się chce być:
– dla siebie
– dla swoich najbliższych
– dla świata
– i co się chce osiągnąć.

Bez tego przypomina się ciecz, która zawsze przyjmuje kształt naczynia, w którym aktualnie się znajduje. Dlaczego to źle? Bo to, co w naszym życiu jest stałe, wymaga stałego wysiłku. Bycie w związku, ojcostwo, bycie szefem czy pracownikiem zawsze wymagają postępowania w zgodzie ze swoim wewnętrznym kompasem, a nie chwilowymi impulsami.

Być mężczyzną, to nie bać się być prawdziwym

Jakie mamy czasy każdy widzi. Preferuje się w nich bodźce wizualne i ignoruje wszystko, czego nie widać. Liczy się lans, pozory, stała obecność, żeby niczego nie stracić. Lajki się sypią, karawana jedzie dalej.

Tylko zapomina się przy tym, że lajki to nie dobre relacje, samochód w leasingu to nie twój majątek, a uśmiechy od ucha do ucha to nie zawsze szczęście. To także maska, za którą można ukryć smutek i brak pewności siebie.

Żyjąc w paradygmacie: „Jesteś tym, co widać” ciężko jest funkcjonować inaczej, ale jak chcesz być mężczyzną, a nie chłopcem, to musisz wiedzieć, że liczy się to, co realne. Znaczenie ma to kim jesteś i z kim jesteś, kiedy wracasz wieczorem do mieszkania. Wtedy już nie ma blichtru i oklasków, a jest sama prawda, która wcale nie musi ci się podobać.

Moim zdaniem naczelnym celem jest, to żeby jednak być z tej prawdy dumnym i w pierwszej kolejności pracować nad nią. Wtedy blichtr jest miłym skutkiem ubocznym.

Mężczyzna jest tym, co po sobie zostawia

Podobno w badaniach narcyzmu współczesne pokolenie znajduje się daleko poza skalą. Indywidualizm tak mocno pręży mięśnie, że łatwo zapomnieć o tym, że to kim się jest, najlepiej pokazuje to, co zostawiliśmy w innych ludziach.

Liczy się to, czy ładujesz innych energią i wsparciem, czy działasz jak podmuch gaszący w nich wszelki zapał.

Liczy się to, czy świat jest z tobą odrobinę lepszy, czy też jest gorszy i bardziej skomplikowany.

Liczy się to, czy twoja córka zapamięta to, jak uczyłeś jeździć ją na rowerze, jak ganiałeś się z nią po plaży i oswajałeś z lękiem przed lataniem samolotami, czy raczej to, jak się ciebie bała i jak patrzyła na twoją nienawiść do żony, którą sam sobie wybrałeś.

A to czy umiesz rozbroić bombę w ostatniej sekundzie, nie ma większego znaczenia. Na 99,99999% i tak nigdy nie będziesz miał okazji tego zrobić.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.