Wszyscy znamy ten typ. Jeśli są mężczyznami chodzą w skórzanych ramoneskach, okularach pilotkach i spodniach, które wyglądają na znoszone, chociaż ledwie została z nich odcięta metka. Jeśli są kobietami mają usta pociągnięte czerwoną szminką i chodzą w szpilkach, sukienkach i oversize’owych swetrach. Bez względu na płeć emanują pewnością siebie, seksualnością i głębokim poczuciem wyjebania na cudze oczekiwania, potrzeby i uczucia. Nazywa się ich łobuzami, bad boyami i niegrzecznymi chłopcami albo zołzami i femme fatale.
Patrząc na tabuny, bądź co bądź atrakcyjnych i niegłupich osób, które się za nimi uganiają, chociaż nic nie dostają w zamian, łatwo dojść do wniosku, że jak jesteś chujem, to dostajesz uwagę, miłość i ciasteczka, a jak jesteś dobry to dostajesz rozczarowanie, żal i ból serduszka. Przez to utarło się, że żeby odnieść sukces w relacjach damsko-męskich trzeba zdusić w sobie wrażliwość, dawać z siebie mniej i traktować innych gorzej.
Tylko że to nieprawda, a ten wniosek jest jednym z najsmutniejszych i najbardziej destrukcyjnych z jakimi można się spotkać.
W związkach liczą się dwie grupy oczekiwań. Dotyczą one tego:
1) jak chcemy być traktowani – w tej kategorii są słodkie, związkowe rzeczy obejmujące rozmowy na plaży i odsłanianie się z nadzieją, że nikt tego nie wykorzysta
2) i tego, jak chcemy, żeby osoba, z którą jesteśmy traktowała samą siebie – a powinna uważać, że zasługuje na to co najlepsze, być nieustraszona, racjonalna i przekonana o swojej wartości.
To dwie połowy jednego obrazka. Dzięki czyjejś wrażliwości możemy czuć się z kimś docenieni, kochani i bezpieczni. Dzięki czyjejś wysokiej samoocenie dostajemy poczucie wolności. Jednak zwykle mamy zaspokojoną tylko jedną grupę potrzeb, bo spotykamy same osoby, które kochają za dużo albo za mało.
Te które kochają na 300% zrobią ci kanapki z serem i szynką, zabiorą w swoje ulubione miejsce mówiąc: „Jeszcze nikogo tu nie zabrałem/am” i napiszą smsa rano o treści: „Witaj skarbie!”. A później wpuszczą cię do złotej klatki, zatrzasną drzwi i zaczną otulać śliskim kocykiem oczekiwań i potrzeb, zaborczością, swoją niepewnością tylko po to, żeby zatkać tobą egzystencjalną pustkę, którą w sobie noszą. W ten sposób będą wypychać cię jednostajnymi, dobrymi emocjami, od których mdli jak od zbyt dużego kawałka tortu.
Po przerobieniu kilku takich relacji wpada się na przeciwwagę w postaci kogoś, kto nie zaprząta sobie głowy robieniem złotych klatek i dbaniem o czyjeś potrzeby, bo te ich nie obchodzą. Takie osoby mają wszystko to, czego brakowało tym poprzednim – są pewne siebie, nie oceniają, a zamiast bombardować dobrem zapewniają upajającą huśtawkę emocjonalną. Atrakcyjne nie jest w nich to, że nie poświęcają nam uwagi, ale to, że czujemy się przy nich wolni i ta wolność może uzależniać.
W rzeczywistości te dwie postawy są swoimi lustrzanymi odbiciami – tam gdzie jedna z nich ma zalety, tam druga ma wady i odwrotnie.
W pierwszej zapominasz o tym, że twoje potrzeby są też ważne, a niektóre osoby zasługują tylko na to, żeby wyciągnąć środkowy palec.
W drugiej zapominasz, że inni ludzie nie są lalkami wypełnionymi trocinami, ale też mają uczucia.
A tak naprawdę potrzebujesz trzeciej, która łączy to co najlepsze w tych wcześniejszych – wrażliwość z brakiem osaczania drugiej osoby.
Dlatego nie wybieraj życia BEZ – bez uczuć, bez zaangażowania, bez umiejętności otworzenia się na drugą osobę, chociaż możliwe, że to ciebie zrani. Nie decyduj się na to, żeby mniej czuć i zakuwać się w pancerz, żeby uniknąć zranienia. Nie stwierdzaj, że musisz być zołzą albo kutasem, żeby zyskać namiastkę szczęścia. Nie daj sobie wmówić, że wszystko, co w tobie szczere, miękkie i prawdziwe jest złe, a życie to wojna, w której nie chcesz być po stronie przegranych. Wiesz dlaczego? Bo są duże szanse na to, że nawet ze zwycięskiej wojny wrócisz jako roztrzęsiony psychicznie i fizycznie kaleka. Bądź co bądź uczucia to wszystko co masz. Bez nich wszyscy zachowujemy się jak ci ludzie z obrazka, którzy są odwróceni do siebie plecami, ale ich wewnętrzne dzieci rozpaczliwie chcą się razem bawić i malować kredkami.
Wybieraj życie Z – z większą niezależnością, z lepszą świadomością swoich i cudzych potrzeb, z szanowaniem cudzej autonomii, z mocniejszym staniem na własnych nogach, z byciem bardziej interesującą osobą, która żyje tak pięknie, że nawet idąc spać po ciężkim dniu ma ochotę dreptać jak zniecierpliwiony dzieciak, który nie może się doczekać wycieczki do Disneylandu.
Tylko to ma sens. Wiesz dlaczego? Bo w gruncie rzeczy każdy idiota może być badboyem, a każda kretynka zołzą. Wystarczy dawać z siebie jak najmniej, operować podstawowymi emocjami silnymi jak prawy sierpowy Władimira Kliczko i wśród wszystkich negatywnych doznań zapewnić mikrosekundy szczęścia, dzięki którym druga osoba pomyśli: „A może coś jednak z tego będzie?”.
Takie osoby fascynują. Zołzy pociągają a bad boy może być seksowny. Chodzą w swoich uniformach buntu emanując pewnością siebie, seksualnością i brakiem zainteresowania. Z biciem serca czeka się na randki z nimi. Chce się walczyć o ich uwagę, zmieniać ich i cieszyć z każdego wyszarpanego pozytywnego uczucia.
A później? A później i tak spotyka się kogoś, kto umie łączyć naturalną dobroć z szacunkiem do siebie. Wtedy dociera do nas, że są osoby, z którymi życie jest równie dobre, ale jednocześnie nie przypomina walki o przetrwanie i że ten ktoś, nie musi być skurwielem, żeby czuć się przy nim jak na emocjonalnym rollercosterze. Uświadamiamy sobie, że można być zaskakiwanym nie wybuchami złości i milczeniem, ale raczej kolacją w Rzymie i seksem na dywanie w salonie.
I mając to nie wzdycha się marzycielsko: „Ech, gdyby tylko był tutaj jakiś oziębły skurwysyn (lub dziwka), przy którym poczuję się jak zdeptany śmieć…”
Wtedy się z nich wyrasta – szybko i definitywnie – dokładnie tak, jak wyrosło się z młodzieńczego buntu, noszenia koszulek z Darthem Vaderem i słuchania Tokio Hotel.