Lata temu usłyszałem trzy zdroworozsądkowe rady na temat finansów.

Pierwsza: Jeśli podróżujesz z większą gotówką, to nie trzymaj jej tylko w jednym miejscu.

Druga: Nigdy nie kupuj samochodu droższego, niż sześciokrotność twojej miesięcznej pensji.

Trzecia: Jeśli chcesz kupić mieszkanie to nie wykorzystuj 100% zdolności kredytowej.

Paradoksalnie, ta ostatnia świetnie sprawdza się też w związkach.

Pozwól, że to wyjaśnię.

Kiedy kończy się trzydziestkę, to zauważa się wysyp ludzi wijących sobie gniazdka. W ten sposób także duża część moich znajomych wzięła kredyty i do tego momentu jest to naturalne.

Część poszła do banku, oceniła jaką ma zdolność kredytową i następnie wybrała nieruchomość na jaką było ich stać.

Jednak część zrobiła odwrotnie: najpierw wybrali wymarzone mieszkanie lub dom, a później zaczęli kombinować, jak podnieść swoją zdolność kredytową, żeby dostać kredyt. Tylko że nie robili tego poprzez realne zwiększanie dochodów, ale przez manipulacje podatkowe (np. ukrywanie części kosztów uzyskania przychodu) albo znajomości („Ej, a Romek ma firmę to może mnie fikcyjnie zatrudni na pół etatu? Wiesz, tak tylko do przyznania kredytu”). Argument zawsze padał ten sam:
– Bo ja tak bardzo chcę mieć ten wymarzony dom, a kredyt to wiesz – jakoś się spłaci. Przecież będę kiedyś zarabiać więcej.

Sarkastyczna strona mojej osobowości mówi: „Taa, skąd ta pewność?”. Optymistyczna strona mojej osobowości mówi coś innego: „Pewnie tak, ale wszystko wydasz na rosnące koszty życia”.

To nie przypadek, że za bezpieczną wysokość raty kredytowej wskazuje się taką, która nie przekracza 30% miesięcznych dochodów. Dlaczego? Bo po pierwsze, fajnie jest robić coś więcej niż spać, pracować i spłacać kredyt; a po drugie, jeśli wzrośnie oprocentowanie, straci się pracę albo będzie musiało ponosić się nieoczekiwane wydatki, to wciąż będzie się w stanie spłacać raty.

Branie kredytu na 100% swojej zdolności kredytowej (lub więcej), drastycznie podnosi udział raty w dochodach, przez co zamienia ją w bombę zegarową. Stajesz się niewolnikiem domu. Budujesz sobie nim poczucie wartości, ale pracujesz tylko na niego. Nie idziesz na szkolenie, bo lepiej nadpłacić kredyt. Nie jedziesz na wakacje, bo lepiej wybudować altanę. A kiedy okazuje się, że nie możesz spłacać raty, to czujesz się jak nieudacznik.

Co to ma wspólnego ze związkiem?

Ten przydługi opis odnosi się też do związku. Nie tylko dlatego, że związek potencjalnie trwa tyle, co spłata hipoteki, ale też dlatego, że tutaj też duża część osób „kupuje” miłość za 100% dostępnego kapitału.

Robi tak gość zachowujący się w stosunku do dziewczyny jak skrzyżowanie podnóżka, bankomatu i Ubera.

Robi tak kobieta, która codziennie robi się na bóstwo i jest w pełni dostępną dla niego damą w salonie i dziwką w sypialni.

Robią tak wszyscy, którzy chcą być z kimś, kto w ich ocenie, jest od nich lepszy, ale zamiast popracować nad sobą, robią sobie tylko dobrą kampanie marketingową i myślą: „Muszę być najlepszą, pozbawioną skaz wersją siebie, żeby mnie ten ktoś chciał/a”. Rzucają na szalę wszystko co mają, wygrzebują ostatnie drobniaki i rozbijają skarbonkę, żeby okazać się dla kogoś wystarczająco dobrym. I to wystarcza, ale ledwie i zwykle na krótko.

Wiesz co ma największy wpływ na trwałość związku? Według Roberta Sternberga są to trzy elementy:

1. Namiętność – w swojej czystej formie występuje kiedy się poznajecie. Doświadcza się wtedy emocjonalnego rollercostera. Namiętność jest zaborcza, obsesyjna i zachłanna. Myślicie o sobie, wymieniacie wiadomości, odliczacie dni do spotkania, a kiedy się spotkacie, to każda godzina mija wam tak szybko, jak dziesięć minut w innych okolicznościach. Ot, wypisz wymaluj „Romeo i Julia”.
2. Intymność – z nią ma się do czynienia kiedy w odróżnieniu od Romea i Julii miłość trwa dłużej niż trzy dni i nie kończy się podwójnym samobójstwem. To bliskość, zaufanie, te wszystkie herbaty przynoszone na biurko i opowiadanie sobie o tym, jak minął wam dzień.
3. Zaangażowanie – to ostatni element. Jeśli czujesz pożądanie, czekasz na dzień spotkania i otaczasz drugą osobę tkliwymi gestami, to zadajesz sobie pytanie: „Ale czy na pewno chcę tak spędzić kolejne lata? Czy to coś więcej niż „lubienie”?”. I jeśli odpowiedź na te dwa pytania brzmi: „Tak” to prowadzi ona do stwierdzenia, że będzie się o tą relację walczyć.

Te trzy elementy są niezwykle ważne, ale wiesz, co jest ważniejsze? Gotowość na znoszenie kryzysów. Co się stanie, jak jedno z was będzie musiało wyjechać na pół roku? Albo co jeśli wokół niego pojawi się jakaś blondyna poprawiająca mu krawat i strzepująca czułym gestem okruchy z jego marynarki? Albo co jeśli nie będziecie mieć dla siebie tyle czasu?

Jeśli na co dzień dajesz z siebie 100%, żeby „wygrać” drugą osobę, to twoja sytuacja jest taka jak kogoś, kto wziął kredyt na 35 lat wykorzystując pełną zdolność kredytową. Każda niekorzystna zmiana sprawia, że to kim jesteś przestaje wystarczać. Orientujesz się, że nie masz żadnej „poduszki uczuciowej”, z której możesz skorzystać. Nie masz nic, co możesz więcej z siebie dać, żeby przetrwać kryzys, który dla innych par jest chwilowym dołkiem.

Właśnie dlatego nie wierzę w związki, w których daje się z siebie 100%. Nie wierzę w ciągłe walczenie o drugą osobę. Nie wierzę, że jeśli kogoś się kocha, to trzeba dawać z siebie wszystko przez 365 dni w roku.

Wierzę za to w relacje na 60%. Jest w nich zaangażowanie, intymność i namiętność, ale oprócz tego można w nich chodzić przy sobie w dresach, zamawiać pizzę i mieć czas na swoje pasje, a tylko w skrajnych sytuacjach idzie się, przytula i mówi: „Damy sobie z tym radę”. W pozostałych sytuacjach każdy kolejny dzień jest tylko… każdym kolejnym dniem i prawdę mówiąc inne postawy – chociaż atrakcyjne w teorii, nie mają sensu.

Jeśli cokolwiek (i nie ma tu znaczenia czy jest to silnik wysokoprężny, zdrowie czy maszyna za 350 000 zł) działa na najwyższych obrotach przez 100% czasu to szybko się psuje i przykro mi, ale uczucia nie są, nie były i nigdy nie będą tutaj wyjątkiem.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.