Pociągi mają to do siebie, że bez względu na to, czy ma się na to ochotę, czy nie, zawsze słucha się cudzych rozmów. Tym razem ze mną w przedziale jechały dwie laski. Wiek? Trudny do określenia, ale coś z przedziału 22-30. Jedna wyglądała normalnie. Druga też, ale miała torebkę tak obwieszoną świecidełkami jakby zaprojektowaną do przyciągania uwagi, włosy pofarbowane na czarno oraz gumę do żucia w ustach, którą żuła jakby była na lekcji matematyki i chciała zrobić na złość nauczycielowi.

Aha. I miała problem.

– Zostaw go! – mówi w którymś momencie do niej ta normalniejsza.
– Niee, on się jeszcze zmieni. Kocha przecież. Ostatnio przepraszał.
– Twoi poprzedni też przepraszali.
– Tak, tylko że oni byli inni, niż Mateusz.
– O nich też tak mówiłaś – w tym momencie ją polubiłem.
– Daj spokój! Wtedy byłam gówniarą! Co ja o świecie wiedziałam?
– Teraz też chyba za dużo nie wiesz jeśli mu wierzysz, że drugi raz cię nie zdradzi.
– Zobaczymy – ucięła czarnowłosa i zaczęła gapić się w okno.

Czego uczy ta krótka historyjka? Sama w sobie niczego, bo ocenianie przypadkowych osób w pociągach nie jest szczególnie mądre. Inna sprawa, że w połączeniu z innymi doświadczeniami (i tym, że publicznie piorą swoje brudy) uczy tego, że są osoby, do których idealnie pasuje powiedzenie: „Możesz zmienić faceta, miasto zamieszkania, pracę i psa, ale ta zmiana niczego nie zmienia”. Dasz im instrukcję gry i sto szans, a one zawsze będą podejmowały te same złe decyzje.

Wiecie w czym jest problem?

W ich mentalności. W tym, że zawsze powtarzają sobie dwa kłamstwa: „To jej/jego/ich wina!” i „Nic nie mogłam/em z tym zrobić”. W ich głowie to oni są fajni i dobrzy, a inni się mylą, inni są niegodni zaufania, inni są źli. To jak z kierowcami – każdy jest przekonany, że osoba, która jedzie od niego szybciej to szaleniec, a ta która jedzie wolniej to pizda. Każdy. Dla siebie zawsze jesteśmy po środku skali – umiarkowani, rozsądni, normalni i może od czasu do czasu trafi nam się jakiś wyskok, ale każdy tak ma, prawda?

A tu taki chuj.

Konsekwencją postrzegania siebie w taki sposób jest myślenie, że skoro my jesteśmy dobrzy to problem leży po stronie kogoś innego. Skoro tak, to że lekarstwem na nasze problemy jest zmiana. Zmiana pracy, partnera, koloru włosów albo kierunku studiów. To świetny pomysł pod warunkiem, że towarzyszy mu zmiana naszego wnętrza: sposobu podejmowania decyzji, upodobań, umiejętności odczuwania szczęścia i sposobu w jaki traktujemy nie tylko innych ludzi, ale również siebie. Bez tego twojego życia nie zmieni, ani nowa sukienka, ani zamieszkanie w Nowym Jorku, ani 10 milionów na koncie. I mówię to ja: materialista jak skurwysyn.

To nigdy nie zadziała.

Nasze mózgi działają jak magiczne różdżki, które wybierają z otoczenia to, co do nich pasuje. Jedna osoba pójdzie do ogrodu i będzie widzieć kwiaty. Druga w tym samym miejscu będzie widzieć nawóz pod roślinami, pająki i zżółknięte liście.

Widzimy i wybieramy wyłącznie to co jest zgodne z nami. Mając w sobie optymizm i umiejętność dostrzegania szans nie będziesz jak ten gość, który pojechał do kraju, w którym wszyscy chodzili boso i stwierdził:
– Słabo, nikt tu nie chodzi w butach, więc nie ma sensu ich sprzedawać.
Będziesz jak jego brat:
– Łał! Nikt tu nie chodzi w butach! Ale olbrzymi rynek!

Zmiany zaczynają się od wewnątrz – od zmiany tego, co myślimy o sobie, o innych ludziach, jak ich traktujemy i czy jesteśmy osobami, które wnoszą coś w czyjeś życie, czy tylko chcą brać. To jest podstawa, bo każda negatywna sytuacja w naszym życiu ma jeden wspólny element – nas samych. To my jesteśmy ich aktywatorami i jak sam wiesz, są osoby, które aż się proszą o to, żeby traktować je źle i nawet anioł w końcu tak by je potraktował.

Podstawą racjonalnego spojrzenia na świat jest przekonanie, że nasza rzeczywistość to całkiem spoko, kolorowe miejsce, w którym owszem, czasem umierają szczeniaczki, ale przecież jeszcze więcej się ich rodzi. Wniosek jest z tego taki, że chociaż zdarzają się złe i dobre rzeczy, to żadna wyższa siła nie chce nam koniecznie dokopać i zajumać portfela.

Przekonanie, że świat jest ok i niczego nam nie utrudnia oznacza, że sami musimy pozwolić sobie na szczęście. Powiedzieć sobie, że zasługujemy na więcej, przytulić się od środka i dopiero wtedy zrobić coś więcej, zamiast przerzucać ten obowiązek na coś lub kogoś zewnętrznego.

Przekonanie, że świat jest ok oznacza akceptację swojej mocy sprawczej, znaczenia własnych decyzji i wpływu na wszystkich dookoła zgodnie z zasadą, że nasz stan emocjonalny wpływa nie tylko na nas, ale również na trzy kolejne kręgi osób: rodzinę, współpracowników i na dokładkę sąsiadów.

Przekonanie, że świat jest ok oznacza, że kiedy nam coś nie wychodzi, to my mamy rzeczy do poprawy i to my mamy ruszyć dupę, żeby było nam spoko, a nie rząd, bóg, organizacje pozarządowe, twój sąsiad albo twój facet.

Tylko my, bo tylko sami możemy sobie pomóc.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.