Słysząc hasła: „Możesz być, kim chcesz”, wyobrażałem sobie, że stoję przed półkami uginającymi się od długich rzędów masek wykonanych na wzór osób, na których życie patrząc, powinienem być podjarany jak blondyna na solarium.
Próbowałem. Nie wychodziło.
Na przykład zastanawiałem się, jakby to było być Bukowskim, zrezygnować z planu B, pisać wyłącznie dla cipek, pić dla siebie i głodować z przymusu. Po chwili sobie przypominałem, że może to brzmi fajnie z perspektywy czytelnika leżącego w pachnącej pościeli ze świadomością, że dziś obok niego będzie leżała bądź co bądź dziewczyna z klasą, a nie otyła prostytutka jak z opowieści Bukowskiego.
Innym razem chciałem być Kulczykiem i mocno pracować na swoje miliony. Jestem przekonany, że prędzej czy później swoje miliony zdobędę, ale z pewnością nie tak duże. Chociażby dlatego, że nie posiadam charakteru księgowego liczącego grosiki i stopy zwrotu. Lubię tworzenie i kreatywne prace, a nie kalkulowanie. Lubię odpoczywać, a spotkania biznesowe nieco mnie nudzą. Często zachowuję się jak typowy artysta (lub kretyn, jeśli wolisz to określenie) i zachwycam się bardziej nawet padającym deszczem niż zarabianymi pieniędzmi. Zwykle pracuję na pół gwizdka i mój zarobkowy rekord w tym roku w ciągu miesiąca wyniósł tylko 27 tysięcy złotych. Umówmy się – jest dobrze, ale mam świadomość, że gdybym nie szedł tak bardzo na łatwiznę, to byłoby tam o jedno zero więcej.
Lubię też serial Suits i oglądam go trochę jak wyidealizowaną wizję życia, z którego zrezygnowałem, ale kiedy już zaczynałem zastanawiać się, czy nie wygrzebać skądś swojego dyplomu magistra prawa i nie zdać egzaminu na aplikację, to przypominałem sobie, że za 5 tys. złotych nie będzie mi się chciało wstawać z łóżka, a w przeciągu dwóch tygodni zwyzywałbym swojego szefa. Nie pomaga w tym też myśl, że są znacznie większe szanse na to, że topowy prawnik zamiast być Harveyem Specterem z serialu Suits, będzie łysiejącym nudziarzem, z którym nie sypia nawet żona.
Miałem też myśli, żeby z podróżowania zrobić swój zawód. Fajna sprawa chodzić boso jak Cejrowski i cały świat traktować jak swoje podwórko, ale przypominam sobie, że przy tym trzeba się napocić i namęczyć, a ja lubię męczyć się tylko na siłowni i w łóżku. Ewentualnie szejkując wieczorem drinka.
Od czasu do czasu walczę z pokusą przymierzenia cudzej maski i udawania, że to moja twarz. Ale one uwierają, nie pasują i spadają z twarzy. Chociaż czasem chciałbym żyć jak ktoś inny, korzystając z czyichś wskazówek i przepisu na sukces, to dzień po dniu uświadamiam sobie, że to niemożliwe.
Nigdy nie mam pewności, czy wybieram mądrze. Właściwie to wydaje mi się, że gdybym wybierał tak, jak radzą inni, to byłbym dalej. Zachowywałbym się bardziej profesjonalnie, zarabiałbym więcej, byłbym popularniejszy, trafiłbym w masowe gusta, a pod tym tekstem zobaczyłbym dużo więcej lajków. Tylko że nie zawsze „więcej” daje to co „ważne”. Mam wrażenie, że gdzieś po drodze pogubiłbym się, rozmył, a w końcu zniknął.
Teraz może sprawiam wrażenie roszczeniowego dupka i chama, ale dzień po dniu idę spać, uśmiechając się do siebie, bo może nie zrobiłem tyle, ile bym mógł, ale przynajmniej zrobiłem tylko to, z czym czuję się dobrze.
Może masz inne zdanie, ale według mnie skuteczność w życiu zależy od uświadomienia sobie, że nie możesz być kimś innym. Możesz być tylko bardziej sobą. Ludzie nie mają świadomości, że praca nad sobą to nic innego jak sztuka usuwania przeszkód. Nie polega to na stawaniu się nową osobą, bo jesteś najlepszą osobą, jaką możesz być. Sam w sobie jesteś idealny. Zadaniem tzw. „rozwoju” jest pokazanie tego innym. Rozwój to tylko pozbywanie się tego, przez co nie możemy oderwać się od ziemi. Tego, co uwiera i hamuje. Wyrywanie drzazg, składanie połamanych kości i przyjmowanie witamin. To nauka pozbywania się tego, przez co się potykamy, i szerokiego rozkładania skrzydeł, zamiast patrzenia na cudze piórka i płakanie, że nie ma się takich kolorowych jak Przemek albo inna Zośka.
Usuwanie tego, co przeszkadza, to esencja rozwoju.
Mam też dziwne wrażenie, że to również esencja życia.