W społeczeństwach opartych na uprawie ziemi podstawowym pojęciem była miedza – granica między jednym polem a drugim, o którą bez przerwy wybuchały kłótnie i którą od czasu do czasu ktoś chciał przesunąć na własną korzyść. Ziemia jest dobrem o stałej ilości, a to oznacza, że skoro sąsiad ma więcej ziemi to dlatego, że prawdopodobnie przesunął miedzę i ty tej ziemi masz mniej. Możesz więc śmiało nazwać go pierdolonym złodziejem, który dorobił się na krzywdzie innych ludzi.

Wzorce kulturowe przekazywane są bez względu na okoliczności zewnętrzne, więc jeśli skończy się dobre studia, zamieszka w centrum dużego miasta i zacznie się pracować w klimatyzowanym biurze to wciąż można mieć w głowie ten sam spór o miedzę, który mieli prapradziadkowie.

I to jest bardzo polskie, bo przeciętny Polak wciąż nie potrafi myśleć w kategoriach win-win. Jest nastawiony na rywalizację, a nie na współpracę. Dla niego zawsze wygrana jednej strony jest porażką drugiej i nie ma znaczenia, że teraz jego ziemię zastąpiło mieszkanie na kredyt i siedmioletni samochód ze Szwajcarii. On nie zadaje sobie pytania: „Co zyskam?”. On zadaje sobie pytanie o to, co zyska osoba, z którą robi interes i jeśli się okaże, że on zyska dziesięć tysięcy, a ktoś inny dwadzieścia, to czuje się oszukany i mówi, że ma to w dupie. Obiektywnie traci, ale w swoim przekonaniu zyskuje coś dużo ważniejszego – poczucie, że nie dał się zrobić w chuja.

Nie piszę o tym bez powodu, bo to jest też postawa, którą bardzo często widzę u kobiet. U tych 20+ i 30+, które nieźle radzą sobie w życiu, ale których związki przypominają krajobraz po bitwie pod Waterloo, przez który usiłują iść z głową w górze, sztucznym uśmiechem na ustach i kieliszkiem czerwonego wina w dłoni.

Większość z nich liczy na to, że kiedyś w ich życiu pojawi się bohater z uśmiechem Jamesa Bonda. Są przekonane, że z nim będzie inaczej. Że naczynia będą zmywać się same, że zawsze kiedy się do niej zbliży będą lecieć iskry i że będą rozumieć się bez słów.

Wydaje im się, że dobry związek to kwestia spotkania odpowiedniego mężczyzny, a nie kwestia bycia odpowiednią kobietą. To on ma swoją samą obecnością sprawiać, że będzie jej mokro, obracać ją na brzuch, trzymać ją za włosy, a po wszystkim patrzeć na nią tak, jakby ze wszystkich kobiet na świecie widział tylko ją.

I zadziwiająco łatwo przychodzi kobietom pomijanie tego, co same mogą zrobić, żeby on nie chciał patrzeć na inną, żeby wiedział, że ona lubi być złapana za włosy i żeby nie chciał zerżnąć tylko jej ciała, ale w pierwszej kolejności chciał podniecić jej umysł, a później robić to każdego dnia.

Kiedy tylko powie się im, co mogą w sobie poprawić, żeby mieć lepszy związek, przy okazji naciska się w nich ukryty przycisk odpowiedzialny za mówienie:
A dlaczego ja to powinnam zrobić? A co z mężczyznami? Dlaczego ja mam to robić dla niego? Dlaczego mam mu mówić o swoich potrzebach i granicach? Przecież mogę znaleźć kogoś, kto już to wie.

To nie jest nic innego jak współczesna wersja sporu o ziemię, bo kobiety mają poczucie, że się poświęcą, napracują i może coś z tego będą mieć, ale zyska też ktoś inny, a one w dupie mają taki układ. Bo kobiety chcą zyskiwać same. Chcą żeby było po równo. Chcą mieć idealny związek z fajerwerkami 365 dni w roku, ale nie chcą kiwnąć palcem, żeby go mieć. Chcą kochać kogoś za coś, ale same być kochane za obecność. No i za robienie pierdyliarda selfie dziennie, bo selfie są spoko.

Dlatego wyjaśnię ci kilka elementarnych rzeczy:

Możesz mówić, że ty jesteś super, a to wszystko to wina kryzysu męskości. Problem polega na tym, że ten kryzys nie istnieje.

Jest kryzys relacji międzyludzkich, w którym tkwią tak samo mężczyźni jako kobiety. Tam gdzie przegrywa jedna strona tam przegrywają obie. Wszyscy jesteśmy na tratwie, która ma dopłynąć do lądu. Jeśli będziesz mówić tylko, że to mężczyzna powinien wiosłować (i na odwrót), to będziecie kręcić się w kółko. A później umrzecie z wycieńczenia.

W życiu nie chodzi o sprawiedliwość, bo nie jest sprawiedliwe dla nikogo.

Nie jest sprawiedliwe dla osób, które urodziły się w miasteczkach gdzie psy szczekają dupami, ani tych z rodzin dotkniętych alkoholizmem, ani dla osób, których nie kochała matka i wolała poświęcić czas kochankowi niż dziecku. Życie nie jest dla nikogo sprawiedliwe i wiesz co? Wcale nie musi takie być. Ma być dla ciebie dobre, a ty kiedyś masz na nie spojrzeć i pomyśleć, że było warte każdej pojedynczej sekundy. Masz się nim cieszyć. Masz spędzić je w miejscu, w którym chcesz żyć, z osobami, które będą ciebie rozumieć, bez względu na to, czy miałaś farta, czy musiałaś na to zapracować. Liczy się tylko efekt. Kropka.

Nieważne jest też to, co ktoś zyskuje dzięki twoim zmianom. Liczy się to, co ty zyskujesz.

Najmniej w tym wszystkim jest ważne to, czy Małgośka musiała zapracować na to tak sam mocno, jak ty, bo porównywanie się z innymi nie sprawi, że będziesz żyć lepiej. Nie zaglądaj więc do cudzej miski, żeby wiedzieć, czy jest po równo. Zaglądaj do swojej i patrz czy dzięki temu, co w niej masz będziesz najedzona, a jeśli tak nie jest, to zastanów się co możesz zrobić, żeby to zmienić.

Nie pracujesz nad sobą dla żadnego faceta. Pracujesz nad sobą dla SIEBIE.

Jeśli robisz coś, żeby było ci w nim lepiej, to nie robisz tego dla innych ludzi tylko robisz to dla siebie – bo dzięki temu tobie jest lepiej. Bo ty masz lepszy związek. Bo dzięki temu, co w sobie zmieniasz stajesz się bardziej atrakcyjna na wszystkich poziomach. Bo jeśli nawet nie doceni tego facet, z którym jesteś, to doceni to ten, z którym dopiero będziesz. Spojrzysz wtedy na niego i w jego oczach zobaczysz nieme podziękowanie za każdą godzinę jaką sobie poświęciłaś i za każdego kretyna, który tego wcześniej nie docenił.

*

Na koniec mam dla ciebie anegdotę. Michelle Obama poszła kiedyś z mężem do restauracji. Kiedy tam byli właściciel wziął ją na rozmowę w cztery oczy, a jak wróciła Barack zapytał:
– Kto to był?
– Kolega ze szkoły, który się kiedyś we mnie kochał.
– Widzisz, gdybyś za niego wyszła, byłabyś teraz właścicielką restauracji.
– Nie Barack. Gdybym za niego wyszła on teraz byłby prezydentem.

Jeśli chcesz więc być żoną prezydenta to masz dwie opcje:
1) Stać się kobietą, którą zechce poślubić prezydent.
2) Stać się kobietą, która sprawi, że zwykły mężczyzna zechce być prezydentem i nim zostanie.

Żadna z opcji dziwnym trafem nie obejmuje pytania: „A dlaczego to ja mam to zrobić?”. Z jednego prostego powodu – bo bez względu na to, czy ci się to podoba czy nie, to jest to twoje i tylko twoje życie. Jeśli ty nie będziesz o nie dbać, to nikt inny tego nie zrobi.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.