Mam znajomych, którzy lubią dużo mówić o swoich planach. W swoich opowieściach wspinają się na szczyty własnych możliwości, zmieniają prace, wprowadzają na rynek swoje produkty i jeżdżą na miesięczne wakacje, przynajmniej dwa razy do roku. W rzeczywistości nie robią żadnej z tych rzeczy. Przypominają raczej osoby, które marzą o podróżach, ale kiedy mają kupić bilet, patrzą tylko na to, co mają do stracenia. Zerkają na półki z książkami, kolekcję swoich kubków, listę kontaktów na Messengerze i zaczynają myśleć o tym, co mogą stracić. Po chwili namysłu zamiast kliknąć przycisk „BUY NOW”, szukają krzyżyka w prawym górnym rogu ekranu ich laptopa.

Dobrze pokazuje to animacja Pixara „Odlot”. Jej bohater wraz z żoną żyją mają zostać słynnymi podróżnikami, ale nigdy nie opuszczają swojej okolicy. Brakuje im czasu, cały czas pojawiają się nowe wyzwania i pilne wydatki. Chociaż nie są to przeszkody nie do pokonania, to i tak sprawiają, że ich kolejne dni trafiają do niszczarki zwanej przeszłością.

To częste zjawisko. Dzieje się tak dlatego, że ludzie to gatunek żyjący w defensywie. Naukowcy wiedzą, że zawsze bardziej boimy się tracić, niż chcemy zyskiwać. Statystyczna osoba prędzej zbuduje mur, żeby chronić to, co ma, niż za ten mur wyjdzie, żeby zdobyć to, czego jej brakuje.

Przy okazji, jest to jeden z głównych powodów, które sprawiają, że dążenie do lepszego życia tak rzadko wykracza poza przewijanie obrazków na Pinterescie. Kiedy przeciętna osoba ma zacząć coś zmieniać, to natychmiast zaczyna przeceniać to co ma.

Jeśli jest się kimś o ugruntowanej pozycji społecznej, w garażu trzyma się lambo, na koncie kilka milionów złotych, a w sypialni cudowną żonę, to może to być uzasadnione. W końcu głupio zaryzykować swoim całym majątkiem lokując go w bitcoinach albo swoim związkiem lokując swoje wybrane organy w przypadkowej studentce.

Tylko widzisz, większość osób nie jest w takiej sytuacji. Statystycznie rzecz biorąc, od 70 do 80 procent społeczeństwa zarabia poniżej średniej krajowej. Niewiele osób ma pracę swoich marzeń, a wśród wielu przyzwoitych, ciepłych relacji, jest równie wiele przypadkowych, kulejących i na wskroś nieszczęśliwych. A mimo to, (wciąż statystycznie) tego nie zmieniamy. Zamiast tego nawet w najgorszej sytuacji doszukujemy się plusów. Patrzymy na wszystkie mało satysfakcjonujące kompromisy i wysupłujemy z nich promyczki szczęścia. W zalewie bylejakości szukamy powodów, żeby powiedzieć: „To nie jest całkiem złe”.

Jestem daleki od tego, żeby to potępiać. Też tak robię, ale nieco rzadziej niż inni. Tyle wystarczy, żebym miał opinię wyjątkowo ambitnego. Fakty są takie, że nie jestem ambitny. Natomiast różni mnie to, że dokładnie wiem, że są rzeczy, na które zawsze będę mógł sobie pozwolić.

Wiem, że zawsze będę mógł zarabiać minimalną krajową.

Bez względu na wszystko zawsze będę mógł utkać sobie jakąś dysfunkcyjną relację, w której jedyne co będzie mnie z kimś łączyć to wspólne łóżko.

Jeśli zechcę, to zawsze będę mógł sobie zniszczyć życie narkotykami.

Nic nie stoi na przeszkodzie, żebym zdobył jakąś totalnie nierozwojową pracę z szefem, którego rozwój mentalny zatrzymał się w latach siedemdziesiątych.

Zawsze będę mógł przyrosnąć do kanapy z miską chipsów na kolanach.

Choćby nie wiem co się wydarzyło, będę mógł stać się małym, zawistnym i wewnętrznie przerażonym człowieczkiem tonącym w politycznych wojenkach.

Na miałkie życie zawsze znajdą się czas, energia i możliwości. Na piękne już niekoniecznie. I to jest dla mnie najważniejszy argument, żeby na tym nie poprzestawać. Nie traktować złej sytuacji, jak swojej stacji docelowej. Przestać sklejać rzeczy, których od dawna skleić się już nie da, a zamiast tego dawać z siebie więcej, mierzyć wyżej i sprawdzać dokąd mogą mnie zawieźć kolejne pociągi.

Nie dlatego, że jest to najlepszy sposób na życie, ale dlatego, że zaskakująco często, w ten sposób można tylko zyskać.

Nie o wszystkim można tak powiedzieć. 

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.