Wszyscy jesteśmy trochę kłamcami.
Czasem te kłamstwa dotyczą nas samych. Dzieje się tak, kiedy stajemy przed szafą i mówimy sobie, że jeszcze zmieścimy się w te ubrania sprzed czterech lat albo oburzeni twierdzimy, że mamy to wszystko gdzieś, chociaż zależy nam jak cholera.
Innym razem dotyczą osób dookoła – tego, że się zmienią, docenią nas chociaż nic tego nie zapowiada albo jako gatunek wyciągną wnioski z tysięcy lat historii i zaczną używać mózgu.
Na koniec, zdarza się, że nasze kłamstewka dotyczą sposobu w jaki działa świat. I być może ta kategoria jest najgorsza, bo kiedy opierasz się na niewłaściwych przekonaniach, to ślizgasz się na nich jak na lodzie. Dodajesz gazu, silnik wściekle ryczy, a kiedy wysiadasz, cały czas jesteś w tym samym miejscu. Byłoby to nawet zabawne (jak filmiki z przewracającymi się ludźmi, więc mimo wszystko mówimy o humorze nie najwyższych lotów), gdyby nie było tak frustrujące.
Takie kłamstewka funduje nam branża rozwoju osobistego, reklamy i dziesiątki artykułów, które przekonują cię, że:
Można zjeść ciastko i mieć ciastko
O ciasteczkowym dylemacie można powiedzieć wiele. Wydaje się błahy, jest tak amerykański, że pewnie należałoby go przeczytać z akcentem z Brooklynu oraz na pewno słyszałeś o nim więcej razy, niż byś sobie tego życzył. Ja też, ale nie zmienia to tego, że go lubię, bo doskonale oddaje charakter dokonywanych wyborów.
Kiedy masz w ręce ciastko, to możesz je zostawić, zjeść albo oddać je komuś innemu, ale z każdą z tych decyzji wiąże się jakaś strata. Jeśli chowasz ciastko do szafki, to nie czujesz w ustach jego smaku i prawdopodobnie wytężasz swoją silną wolę, powstrzymując ślinę napływającą do ust. Jeśli je zjadasz, to możesz żałować tego, że nie będziesz już mógł zjeść go innego dnia. Jeśli je komuś oddasz, to nie wiesz czy je doceni ani czy nie odczujesz jego braku. W każdej z tych sytuacji miesza się zadowolenie z jakąś formą nieprzyjemności, rezygnacji, tracenia i to jest w pełni naturalne.
Kiedyś jedna z czytelniczek napisała komentarz, pod którym podpisałbym się za pomocą każdej kończyny, ale jeszcze średnio wychodzi mi podpisywanie się za pomocą lewej stopy: „Umiejętność wyboru to przede wszystkim umiejętność TRACENIA, nie zyskiwania. Jeśli zrobię X, stracę Y. I to jest ZUPEŁNIE OK. Problem w tym, że dzisiaj chcielibyśmy być wszystkim naraz. A nie ma pracy idealnej. Prawnik nie wyjedzie za granicę ze znajomością polskiego prawa. Programista nigdy nie zostanie zaproszony do programu publicystycznego. Magda Gessler nigdy nie wygra Tour de France. Życie to sztuka TRACENIA. Uważam za dużą krzywdę, że ludziom mówi się “możesz wszystko” (to prawda), ale nie dopowiada “kosztem czegoś”. Kosztem posiadania czegoś jest stracenie czegoś innego.”
Jedyne czego potrzebujesz to motywacja
Na przestrzeni ostatnich lat motywacja stała się głównym posiadanym zasobem. Czasopisma i artykuły internetowe pęcznieją od sposobów na szybkie zmotywowanie się do ćwiczeń, nauki albo pisania pracy magisterskiej, a rodzice wychowują dzieci w obawie, że stawianie przed nimi wymagań, może je pozbawić motywacji. Motywacja to sok z gumijagód naszej dorosłości, który ma sprawić, że osiągniesz każdy cel. Wystarczy, że poczujesz w sobie olbrzymią chęć do działania.
Tylko że nawet jak będziesz krzesał w sobie motywację przez okrągły tydzień, to wciąż będą czynności, na które to nie zadziała. Nie będziesz z wielką przyjemnością czyścił sedesu, płacił rachunków albo sporządzał raportów kwartalnych. I szczerze mówiąc nie ma w tym nic złego. Każdy dzień składa się nie tylko z porywów serca, ale też zadań przyziemnych i zwyczajnych. Nie trzeba ich kochać, ale trzeba z nimi żyć.
Możesz mieć co zechcesz! Od razu i z dostawą do domu!
Nauka języka obcego w pół roku? Proszę bardzo! Osiągnięcie wymarzonej sylwetki na urlop? Wystarczy, że kupisz ten kurs! Zarabianie dziesiątek tysięcy złotych? Zdradzę ci jeden sekret, który ci to umożliwi.
To brzmi pięknie jak pierwsza strona oferty banku, za którą ukryte jest 50 stron wyjątków, dodatkowych warunków i obostrzeń.
Większość zmian nie przynosi natychmiastowych rezultatów. Znacznie częściej wymagają one 30, 60, 365 dni pracy, lub ich wielokrotności. Dobrze obrazuje to wykonywanie ćwiczeń na siłowni. Chociaż twoje ciało zacznie się zmieniać od pierwszego dnia, to zauważysz postępy dopiero po 4 tygodniach. Twoi najbliżsi zauważą je dopiero po 8 tygodniach. Dalsi znajomi zaczną widzieć postępy dopiero po 12 tygodniach.
Klienci muszą uwierzyć w twój produkt. Czytelnicy uwierzyć w twoją charyzmę zanim osiągniesz masę krytyczną. Ktoś musi uwierzyć w ciebie zanim się zmienisz i doładować cię wysokooktanowym poczuciem, że jesteś w czymś dobry. Ty musisz uwierzyć w to, że opłaca ci się pracować dla celu ukrytego pod płachtą ze znakiem zapytania. Czy da się to przeskoczyć? Obawiam się, że nie.
Można mieć efekty bez wysiłku
Gdybyśmy żyli w idealnym świecie, można byłoby osiągać efekty nie ponosząc żadnych kosztów. Jedzenie pizzy i czekolady sprzyjałoby utrzymywaniu sportowej sylwetki (niebędącej sylwetką wojownika sumo). Budowanie związku byłoby równie proste co zakochiwanie się. Realizowanie celów byłoby proste i intuicyjne. Nietrudno zauważyć, że tak prosto nie jest, a przez życie nie da się przejść robiąc rzeczy wyłącznie lekkie i przyjemne.
Jedną z niepodważalnych zasad rozwoju jest fakt, że zanim będzie pięknie, najpierw musi być ciężko. Każde, nawet najkorzystniejsze działanie jest mieszanką wyrzeczeń, wysiłku, zniechęcenia i satysfakcjonujących efektów.
Co się dzieje, kiedy wierzysz w to, że nie musisz dokonywać trudnych wyborów, pracować, czuć się źle i czekać aż efekty twoich działań wykiełkują jak ziarnko słonecznika?
Nic.
Dokładnie tyle – nic.
Coś wam powiem – dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie byłem owocem Jogobelli, zrozumiałem jedną rzecz. Bardzo prostą, ale wcale nie oczywistą. Że jeśli chcesz coś zmienić, to najpierw musisz zaakceptować to, co jest. Spojrzeć na swoją rzeczywistość i zobaczyć, że czasem jedyna droga wyjścia wiedzie przez kolczaste gałęzie i to jest ok. Że samodyscyplina i konsekwencja liczy się bardziej, niż motywacyjne podekscytowanie. Że czasem łatwiej jest coś zbudować od nowa niż naprawiać. Że wystarczy, że podejmowane decyzje będą w porządku i wcale nie muszą być idealne.
Nie jest to moje odkrycie. Już dawno temu wiedzieli o tym starożytni Grecy, którzy pozostawili nam w spadku nie tylko olimpiadę i słowo „lesbijka”, ale również historię o Zeusie i Prometeuszu. Kiedy bogowie mieli wybrać, co chcą dostawać w ofierze, Prometeusz przygotował dwa zestawy. W pierwszym pod warstwą najgorszej skóry ukrył najlepsze kąski. W drugim pod warstwą sadła schował kości. Zeus dał się skusić pozorom i wybrał kości przykryte warstwą tłuszczu.
Przez tysiąclecia ta opowieść nie straciła nic na swojej aktualności. W naszych wyborach zawsze miesza się przyjemność i cierpienie oraz to, co łatwe i to, co wymagające trudów. Opcje, które masz przed sobą nie polegają więc na tym, czy wybrać samą przyjemność czy same cierpienie. Istota wyboru tkwi w tym, czy wolisz stawić czoło stojącym przed tobą wyzwaniom i cieszyć się efektami swoich wysiłków, czy też wolisz dać się zwieść przepisom, które nieźle brzmią, ale wychodzi z nich obrzydliwy zakalec.
Różnica między tobą a Zeusem jest taka, że on mógł ukarać Prometeusza za pomocą całego zestawu wymyślnych kar. Ty ze skutkami swoich decyzji zostajesz sam.