W obecnym roku biała kapusta podrożała o 640%, ale nic nie poszło w górę tak bardzo, jak ludzkie oczekiwania. Margines przeznaczony na błędy się skurczył, za to listy wyznaczników, jaki powinien być partner/partnerka mocno się wydłużyły. Nierzadko w karykaturalny sposób.

Do dziś pamiętam tekst jednej z dość popularnych blogerek. Napisała do niej czytelniczka, która była w związku. Facet super. Przystojny, ambitny, robił karierę. Ją też traktował doskonale. Dogadywali się. Mieli podobne cele. Jedyne co nie grało, to fakt, że seks uprawiali rzadziej, niż na początku związku – tylko raz, dwa razy w tygodniu, a ona wolałaby nieco częściej.

Blogerka bez mrugnięcia okiem (jak sobie wyobrażam) poradziła jej, że to najlepszy moment, żeby go zostawić, bo później będzie tylko gorzej.

Rozumiem, że seks jest sprawą ważną, ale oczekiwanie, że motylki w brzuchu będą nieśmiertelne jest zwyczajnie dziecinne. Nawet eksperci, którzy w największym stopniu patrzą na związki przez pryzmat biologii, uważają, że spadek częstotliwości stosunków w trwałych związkach jest całkowicie normalny. Relacje ewoluują, zaczynają liczyć się ich inne aspekty, akcenty przesuwają się z emocjonalnego rollercoastera na stronę bezpieczeństwa, wsparcia i tego, jak dobrze się kogoś zna.

Czy można to wartościować? Można, ale żyjąc w tak wyidealizowanych bańkach oczekiwań, skreśla się innych nie tylko za rzeczy oczywiste: agresję, zdradę, alkoholizm, skrajny brak zainteresowania swoimi bliskimi, ale również za rzeczy typowe.

Za ten seks, który powszednieje, a iskry powinny lecieć jak podczas spawania.

Za to, że nie działa się bez przerwy na 100%.

Za czyjeś gorsze dni.

Za to, że SMS-y w końcu zaczynają ograniczać się do zdań: „Kup bułki” i „Ok”.

Tymczasem nigdy nie będzie w pełni idealnie. Nawet w najlepszym związku będziecie wyczerpani spaniem na zmianę w trakcie czterdziestostopniowej gorączki swojego dziecka. Będziecie się od siebie przybliżać i oddalać. Będziecie się spierać i ważyć swoje priorytety.

To jest nie do uniknięcia, więc nie ma sensu szukanie osoby, przy której nie doświadczy się żadnych problemów. Mam za to głębokie poczucie, że liczy się to, żeby być z osobą, z którą będzie się chciało te problemy wspólnie pokonywać. Nie odpuszczać siebie nawzajem, tylko dążyć do tego, żeby wspólnie złoić tyłek całemu światu.

Inaczej mówiąc, ważne jest bycie z kimś, kto nie bierze nóg za pas, kiedy napotyka na pierwszą lepszą górkę, tylko z kimś, kto zakłada wtedy lepsze buty.

Z osobą, która jest częścią rozwiązania, a nie źródłem problemów, bo tylko z kimś takim można tworzyć wspólny front. Tymczasem w sytuacjach kryzysowych często szuka się winy wewnątrz, zamiast walczyć z zewnętrznymi przeciwnościami.

Z kimś, kto gra z tobą w jednej drużynie.

I mam poczucie, że właśnie to jest rdzeniem relacji. Reszta to tylko mniej lub bardziej efektowne dodatki.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.