Kiedy moja mama rodziła moją starszą siostrę, miała 25 lat i jeśli nie była uważana za starą pannę, to z pewnością traktowano ją już nieco podejrzliwie. Nic dziwnego, bo większość jej rówieśniczek była zaznajomiona z posiadaniem brzucha o kształcie arbuza znacznie wcześniej. Rodziły jedno dziecko, później drugie, a czasem również trzecie i czwarte. Później nie wiem, co się działo, bo byłem zbyt mocno zajęty zjadaniem gum Turbo i zbieraniem obrazków z gum z Kaczorem Donaldem.

Za to wiem, jak jest teraz, bo widzę reakcje swoje i swoich znajomych na dzieci i osoby, które te dzieci mają. Najczęściej taka reakcja jest po brzegi wypełniona politowaniem i poczuciem wyższości, że to jednak inni babrają się w pieluchach, a im udało się przeżyć kolejny rok bez tego. Mało tego, kiedy słyszę, że któraś z moich znajomych urodziła dziecko w wieku 25 lat (a więc w takim, co moja mama), to robię dokładnie to samo, co przeciętny student w czasie sesji – dziwię się.

Kilka miesięcy później patrzę na zdjęcia tych dzieciaków na Facebooku i zazwyczaj jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo mogą być paskudne, a jeśli nawet nie są paskudne, to nie znają żadnych sztuczek i są zdecydowanie nudne. Nawet nudniejsze niż Mam talent i bardziej czerstwe niż żarty Wojewódzkiego.

Zresztą komentarze wypowiadane pod adresem kobiet w ciąży nie brzmią wesoło.

  • Mając 16–18 lat, najprawdopodobniej usłyszysz (albo powiedzą to sobie na ucho): „Patologia! Pewnie było „słoneczko”. A na co to tak wcześnie? Tylko życie sobie zmarnujesz”.
  • Mając 19–23 lat, usłyszysz: „Toż to sam początek dorosłego życia. Co ty wiesz o związku i normalnym życiu? No i z czego utrzymacie dziecko? Studia wcześniej skończcie!”.
  • Mając 24–25 lat, usłyszysz: „Żenić się przed skończeniem studiów to jak wychodzić z imprezy przed 22.00”.
  • Mając 25–30 lat, dowiesz się, że: „Czas niby odpowiedni, ale czy nie chcesz trochę ustabilizować swojej sytuacji finansowej? Mieszkanie kupić? Poznać kogoś dojrzałego i poważnego? Zresztą oni w tym wieku są już zajęci, więc może poczekaj aż się rozwiodą”.
  • Natomiast mając 30–35 lat, usłyszysz tylko: „Tak późno dzieci rodzić? Głupia baba! Jeszcze chore będzie. Powinna zrobić to kilka lat temu, jak była młoda”.

Jednym zdaniem, najlepszy czas na zdecydowanie się na dziecko nie istnieje. Nigdy nie jest odpowiedni, a kobieta jest na dzieci za młoda albo za stara, a w obu przypadkach jest za głupia.

Nic dziwnego, bo obecnie dzieci nie idą w parze z medialną wizją sukcesu. Dzieci uważa się za dobre dla osób, którym w życiu nie wyszło. Którzy byli zbyt tępi, żeby się zabezpieczać, partnera na pewno mają z łapanki, wykonują podrzędne zawody i siedzą cały czas w pieluchach, więc w ogóle nie są przebojowi ani towarzyscy. W skrócie, dzieci są efektem dwuminutowego bzykanka, kiedy w wiosce zabrakło prądu, ale był nadmiar wódki, ot i teraz mamy Zosię.

Dla odmiany ludzie sukcesu nie mają dzieci. Oni mają wysokie standardy i marzenia. Stale chcą więcej. To, co mają teraz, jest tylko przejściowe, bo lada dzień dostaną awans i będzie lepiej. Wszystko ich w życiu jest tymczasowe, jednorazowe, instant i z kubka. Oczywiście to wszystko też jest na chwilę, bo przecież kiedyś będą żyć pięknie, wolno i spokojnie.

Kiedyś robiono badania kariery wśród pracowników amerykańskich fast foodów w chwili, kiedy zaczęli tam pracę jako nastolatkowie, w odpowiedzi na ogłoszenie skierowane właśnie do nastolatków. Śledzenie ich losów ujawniło, że po latach, chociaż dawno nie byli już nastolatkami, większość z nich wciąż pracowała w tych samych sieciówkach, serwując te same hamburgery i frytki. Oni też myśleli, że to na chwilę i wszystko odkładali na później.

Mam dziwne wrażenie, że gdzieś na marginesie wiary w siebie, samorealizacji i magii krótkich, bezkonkurencyjnie najbardziej emocjonalnych relacji daliśmy się wrzucić w kierat ciągłego chcenia więcej. Głodu, którego nie da się zaspokoić.

Pracujesz znacznie więcej niż twoi rodzice, często w pracy robiąc nie tylko to, do czego zobowiązuje nas umowa, ale też jedząc, śpiąc i przeżywając romanse, a w weekendy przypominasz sobie, że świat istnieje też poza szklaną ścianą biurowca.

Od rana do nocy powinieneś być produktywny i zajęty, bo inaczej nic nie osiągniesz. Ma to czasem zabawne konsekwencje, kiedy ludzie na siłę wyszukują sobie zajęcia i czują wyrzuty sumienia, odpoczywając i nie robiąc nic bezpośrednio związanego z pracą.

Jeśli będziesz bardzo zajęty, to kupisz modne dwudziestometrowe mieszkanie dla singli, które może wygląda jak akademik, ale jest przecież tylko na chwilę, prawda? Nieważne, że pracownicy amerykańskich fast foodów też tak myśleli o swojej pracy, ale przecież nie jesteś nimi, tak? Jasne, że tak.

Przyjaciół nie potrzebujesz, bo przecież wszyscy kiedyś odejdą, a ty zawsze znajdziesz nowych, fajniejszych, modniejszych i lepszych. Jeśli nie tutaj, to za granicą, gdzie wszystko jest piękniejsze, tylko jedzenie gorsze.

Związki generalnie są dobre dla oszołomów, a relacje z innymi najlepiej smakują podane w dymkach czatów i kończą się wykasowaniem numeru telefonu. Nie ma przecież sensu angażowanie się w nieidealny związek, skoro gdzieś tam żyje Pan Perfekcyjny i Pani Perfekcyjna w sam raz dla ciebie.

Najgorsze w tym jest to, że w żadnej z tych rzeczy nie ma nic złego. Przeciwnie – są bardzo dobre, pozytywne i dzięki nim można być lepszym człowiekiem w wielu obszarach życia. Tylko mam wrażenie, że zadziwiająco łatwo jest się w nich pogubić. Najpierw zaczyna się biec, żeby być szczęśliwszym, a później tylko po to, żeby zagłuszać w sobie pytanie: „Po co to robię?”. W końcu gubi się równowagę.

Kiedy patrzę na swoich znajomych, w większości nie wyobrażam ich sobie w stałych związkach, a już w ogóle posiadających dzieci, mimo że radzą sobie ponadprzeciętnie. Założę się, że za piętnaście lat wciąż będą szukać siebie w medytacji, wykupywać bilety lotnicze, robić fotki żarcia, chodzić na siłownię, przedstawiać mi swoją dziewczynę nr 22 zamiast nr 7, pielęgnować w sobie chłopięcy urok i odnosić zawodowe sukcesy. Samotnie, bo przecież partnerkę nr 22 już wkrótce zastąpi partnerka nr 23. Nawet jeśli mówią, że chcieliby mieć dzieci, to zaraz dodają: „Kiedyś”.

Jestem przekonany, że w naszym tak mocno internetowym pokoleniu będzie pełno osób, których raczkujące firmy rozkwitną, kariery się rozwiną, a oni sami na pierwsze imię będą mieć „Powodzenie”, a na drugie „Życiowe”. Obawiam się tylko, że nie będzie miał kto tego sukcesu oklaskiwać ani nie będą mieli z kim się tym sukcesem podzielić. Uczyć, jak obsługiwać świat. Pocieszyć syna, kiedy pierwszy raz usłyszy: „Zostańmy przyjaciółmi”, i dać mu radę, żeby więcej tego nie usłyszał. Nauczyć dzieci wszystkiego, co się wie o biznesie. Zostawić potomkom firmę, żeby rozwinęli ją lepiej, niż my kiedykolwiek potrafiliśmy.

Tylko czy uda się na to znaleźć odpowiedni czas w natłoku szukania ideałów, wypatrywania szans za rogiem i sprawdzania piętnasty raz maila z kolejną ofertą powiększenia sobie penisa i zarobienia miliarda klikaniem minutę dziennie? Może odpowiedni czas sam nadejdzie?

Zostawiam was bez puenty.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.