Monika rozpoczynała dzień od rozczesywania niezwykle długich, prostych włosów i robienia makijażu. Stawała na wadze i z dumą patrzyła na swoje ciało zahartowane w morderczych treningach na siłowni, które odbywała przynajmniej cztery razy w tygodniu. Następnie przyrządzała owsiankę i kawę, którą piła trzymając kubek w obu rękach. Zawsze wtedy czuła się, jak te dziewczyny z katalogów deweloperów, których życie jest już poukładane, a one nigdzie się nie spieszą. Ona tego komfortu nie miała, bo kwadrans później wychodziła przeprowadzać rekrutację kadry zarządzającej do spółek IT.

Wszystkie koleżanki mogłyby jej zazdrościć, gdyby nie fakt, że całe jej poukładane życie rozsypywało się, kiedy na horyzoncie pojawiał się atrakcyjny facet. Wystarczyło, że niewymuszenie wypinając klatę mówił jej, że ślicznie wygląda i śmiał się z jej dowcipów, żeby ona zaczęła się rozpływać zapominając o:
a) Swoich wszystkich osiągnięciach
b) Szacunku do siebie
c) Posiadaniu własnego zdania.

Od tej chwili godziła się na wszystko, czego on od niej chciał. Oglądała z nim mecze, które potwornie ją nudziły. Jadła z nim dania, które on lubił, a jej wystarczało, że on jest zadowolony. Kiedy musiała wybierać między tym, czego ona chce i tym, czego chce on, zawsze wybierała jego tłumacząc to tym, że inaczej będzie mu przykro. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że kiedy to robi jej jest przykro.

Pomiędzy słowem „kochać” i „poświęcać się” stawiała znak równości. Robiła tak dlatego, że z tyłu głowy wciąż miała przekonanie: „Jeśli nie będziesz się dla niego starać, to on odejdzie”, a ona nie miała odwagi, żeby sprawdzić, czy jest ono prawdziwe.

Każdy i tak odchodził.

*  *  *

Jest taka historia… W cyrku urodził się słoń. W ramach tresury zakładano mu na prawą tylną nogę gruby łańcuch umocowany do ściany. Wszystko, co młode ma ochotę brykać więc on też chciał się wyrwać, ale szybko zrozumiał, że każde szarpnięcie powoduje ból jego nogi, a ściana jak stała tak stoi. Przestał się więc wygłupiać i poruszał się tylko tak daleko, jak pozwalał mu na to łańcuch.

Kiedy dorósł, zamiast nędznych 110 kilogramów ważył już okrągłe pięć ton i wyglądał na dumnego, majestatycznego słonia. Znał wszystkie cyrkowe sztuczki, a na jego nogę nie zakładano już ciężkiego łańcucha. Zamiast niego była przewiązana sznurkiem zarzuconym na wbity w ziemię pal. Gdyby chciał zerwałby go od razu, jednak nigdy tego nie zrobił. Kiedy tylko czuł naprężającą się linę stawał pokornie w miejscu. Najlżejszy opór, który czuł, oznaczał dla niego granicę jego wolności.

Nigdy nie odszedł dalej, niż pozwalał mu na to ten sznurek.

Wiesz dlaczego o tym piszę? Bo to banał, ale ten akurat jest prawdziwy – najgorsze pętle mają miejsce w naszej głowie. Robimy je dla siebie sami. Skręcamy je ze strachu i słów „musisz”, a jeśli robimy to wystarczająco długo, w końcu łapiemy się na tym, że nasze wymarzone życie oglądamy na zdjęciach obcych ludzi.

Założę się, że każdy zna chociaż jedną taka osobę, jak Monika, chociaż na jej miejscu równie dobrze mógłby być ktoś, kto myśli, że nikt nie będzie go lubić jeśli zacznie dbać o własny tyłek, albo przedsiębiorca, który godzi się na zbyt długie terminy płatności i fatalne warunki, bo uważa, że inaczej nie dostanie kolejnych zleceń.

Wszystkie te osoby cierpią na specyficzny rodzaj krótkowzroczności. Zamiast myśleć długoterminowo tylko gaszą pożary. Zamiast patrzeć w dal rozglądają się dookoła z poczuciem, że to ich jedyne szanse, które mogą bezpowrotnie stracić.

Jedyna szansa na miłość. Jedyna praca. Jedyni przyjaciele. Jedyne możliwości.

Problem w tym, że im bliżej patrzymy, tym wszystko wydaje się ważniejsze, a im jest ważniejsze, tym bardziej zaczynamy dygotać na myśl o ich stracie. I już nie widzimy, że może pokochać nas ktoś lepszy, możemy mieszkać zupełnie gdzie indziej, a pracę mieć taką, która będzie zajmowała trzy razy mniej czasu i dawała lepsze pieniądze. Myślimy tylko o paraliżującym przerażeniu.

W takiej chwili przestajesz walczyć o wygraną – modlisz się, żeby nie było gorzej. W przeciągu kilku sekund mentalnie starzejesz się o trzydzieści lat i otwierasz oczy, żeby powiedzieć: „Kurwa. Znów jutro poniedziałek”.

Jeśli robisz to mając siedemdziesiąt lat, to jestem w stanie to zrozumieć, ale ciężko mi to zaakceptować, kiedy zachowują się w ten sposób osoby stojące na progu swojego życia, przez które powinny iść z głową pełną możliwości i z fuckiem pokazywanym wszystkim, którzy mówią: „Tak się po prostu robi”, ale nie potrafią odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego właśnie tak?”.

Wierzę w to, że na wszystko jest odpowiedni czas. Że jest taki wiek, kiedy przechodzi się przez wszystkie fazy buntu, skupia się na budowie kariery, wychowuje dzieci i nie widzi nic, poza ich roześmianymi twarzami, pokonuje się kryzysy i jeśli ma się szczęście, zostaje się spełnioną, dojrzałą osobą, która może być mentorem dla młodych wilków.

I jeśli do czegoś są dwudzieste lata naszego życia, to do tego, żeby kwestionować status quo. Eksperymentować i nie dać sobie wmówić, jaki jest świat i jaka jest twoja przyszłość. Przeżywać całą gamę emocji, siadać na plaży z butelką wina, skakać podczas koncertów, rozmawiać do czwartej w nocy i budować swoją unikalną osobowość zamiast przycinać ją do formy, którą zawsze narzuca społeczeństwo.

Wiesz dlaczego? Bo to okres, kiedy możesz względnie bezpiecznie podejmować ryzyko. Możesz sobie wymarzyć swoje życie. Sprawdzić czy na pewno stracisz kogoś jeśli będziesz odważna i zadziorna. Możesz przetestować czy na pewno dostaniesz cios w policzek jeśli będziesz traktował kobiety bardziej bezpośrednio. Możesz postawić wszystko, co masz (czyli prawdopodobnie nic) na szansę zmienienia świata.

Jeśli będziesz mieć szczęście, być może zauważysz, jak wiele sytuacji z folderu „To niemożliwe!” jest w twoim zasięgu.

Wtedy zrozumiesz jak wiele łańcuchów było tylko sznurkami przyczepionymi do twojej nogi.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.