Mówi się, że razem z dorastaniem zapomina się o tym, jak być dzieckiem.
Nie zgadzam się z tym.
Moim zdaniem dorastając zapomina się tylko o tym co dobre: o dziecięcej spontaniczności, swobodnym myśleniu, czekaniu na kolejny poranek, na śniadanie i na wakacje, o radosnym piszczeniu na widok kwiatów, pociągów (nawet tych starych, z przedziałami wypełnionymi zapachem potu i tanich detergentów) i świecącego słońca. Nie zapomina się za to, o tym, co złe, bo akurat to zwykle zostaje w nas jak zacięta płyta, która jest odtwarzana bez końca.
Na tej płycie mogą znajdować się takie szlagiery jak: „Jesteś super!”, „Zawsze warto próbować czegoś nowego” i „Żyjmy jakby nikt nie patrzył”, ale znacznie częściej są na niej ponure utwory z cyklu: „A co jeśli ci się nie uda?”, „Czy na pewno zasługujesz na więcej?” oraz „Skąd wiesz, że warto to robić? Nie lepiej posiedzieć tutaj i zjeść spaghetti?”.
To te wdrukowane przekonania sprawiają, że grzęźnie się między chęcią zmiany, a strachem przed popełnieniem błędów. Pomiędzy nimi znajduje się tam strefa małych kroczków, usprawiedliwień, pozorowanych działań i ciężkiej pracy nad rzeczami, które nie mają żadnego znaczenia.
W tej strefie znajdziesz kobietę czułą i ciepłą. Taką, która może i ma bujne włosy, wypielęgnowane paznokcie pokryte dwoma warstwami lakieru i własne biuro z prywatną sekretarką, ale nie potrafi zostawić swojego faceta, który nawet jej nie zauważa. Dlaczego? Bo ma w głowie myśl, że lepiej nigdy jej nie będzie, chociaż wie, jak absurdalnie to brzmi.
Przybijesz tam piąteczkę piekielnie zdolnemu chłopakowi, który ma idealny plan, ale nie ma odwagi, żeby przetestować go w realnym świecie.
Zobaczysz ludzi obojga płci, którzy lubią być sami, ale nienawidzą samotności. Jednak nic z nią nie robią, bo nawet kiedy nawiązują interesującą znajomość to boją się zrobić krok naprzód – wziąć kogoś za rękę, pocałować, powiedzieć o czym myślą zanim zasną i o tym, co ich ukształtowało. Zamiast tego liczą na to, że gęsta od emocji sytuacja sama się rozwinie, a tymczasem ona rozmywa się jak wielokrotnie rozwodnione wino.
Takie osoby nie chcąc nabić sobie siniaków zaczynają wybierać rozwiązania bezpieczne i mało ryzykowne. Zamiast założyć firmę zapisują się na tysiąc kursów przedsiębiorczości. Zamiast zakończyć związek próbują zmienić partnera. Zamiast wyjść ze swoją twórczością na zewnątrz, hodują w sobie idee, których nie pokazują nikomu. Dają sobie złudzenie działania, ale to co robią przypomina grę w „Mario”, w której naciska się tylko strzałkę w górę – może się przy tym zmęczysz, ale raczej nie pójdziesz do przodu.
Mam dużo zasad, ale dwie z nich są absolutnie kluczowe jeśli chce się być (Uwaga! Duże słowo!) szczęśliwym.
Zasada nr 1: „Jest dobrze? Nie psuj”
Zasada nr 2: „Nie masz czego chcesz? To po to idź”.
Pierwsza z nich powstrzymuje przed zamienianiem się w starą babę, która w supermarkecie musi zmacać każdego pomidora, żeby wybrać zdecydowanie najlepszego. Ewentualnie w kogoś, kto bez względu na swoje sukcesy, fajną relację i wybory, cały czas zastanawia się jakby to było wybrać coś innego przez co nie może się poczuć dobrze. Zwyczajnie, po ludzku, dobrze.
Za to druga zasada powstrzymuje przed siedzeniem w Krainie Bylejakości i Lenistwa, kiedy nie ma się tego, czego się chce albo ma się coś, co nie działa. Daje ona dwa wybory:
– albo nie podejmujesz żadnego ryzyka i będziesz przegrywać zawsze
– albo będziesz konsekwentnie podejmować ryzyko i czasem uda ci się wygrać.
Wiem, że robienie odważnych kroków wydaje się ryzykowne. Można wtedy wywinąć niezłego orła, ale innej opcji nie ma. Popełnianie błędów to nieodłączna część tego, że się ma działające serce i regularnie wypełnia się płuca mieszanką gazów z 21% zawartością tlenu.
Paradoksalnie jeszcze większym ryzykiem jest brak podejmowania ryzyka, bo brak działania daje ci dokładnie 100% szans na to, że nie dostaniesz tego, co chcesz.
Nie ryzykując odsłonięcia się, ryzykujesz tym, że będziesz żyć samotnie albo zmuszając się do grania osoby, którą nie jesteś.
Nie podejmując prób znalezienia pracy, do której będziesz chciał chodzić z przyjemnością, ryzykujesz tym, że nigdy jej nie znajdziesz i będziesz powoli zamieniać się w gościa w białym podkoszulku, który chłodząc się przy białym, elektrycznym wiatraku oskarża o swoje życie każdego. Każdego poza sobą.
Nie porzucając tego, co ciebie wykańcza psychicznie, właściwie gwarantujesz sobie powtarzanie tego, jak w jakimś „Dniu Świstaka”.
Być może nie ryzykując, nie upadniesz przy tym na dupę, ale spojrzysz kiedyś wstecz i zobaczysz, że nie zaczynając grać, przegrałeś jeszcze przed startem.
Nic (poza niektórymi kłamliwymi reklamami) nie da ci gwarancji, że podjęcie jakiegoś działania ma sens. Różnica jest taka, że brak działania daje ci w najlepszym wypadku nadzieję na to, że nie będzie gorzej. Podejmowanie ryzyka daje ci szanse na to, że będzie duuuużo lepiej.
A jak nie wyjdzie? To w najgorszym wypadku nic się nie stanie. Jeśli nie miałeś pracy marzeń, lamborghini w garażu i perfekcyjnego związku to jeśli twoje plany zawiodą, to wciąż nie będziesz tych rzeczy miał. Jedyne co się zmieni, to że nabijesz sobie kilka siniaków, ale gwarantuję ci, że nie będą ciebie boleć nawet w połowie tak mocno, jak lata spędzone w trybie oczekiwania na idealne momenty, które nie nadeszły.
Dopiero wtedy będziesz żałować tego, czego nie zrobiłeś w przeszłości. Całe szczęście Chińczycy mają na tę okazję pocieszające przysłowie: „Najlepszy czas na posadzenie drzewa jest dwadzieścia lat temu. Drugi najlepszy jest dzisiaj.”
PS. Pisząc o ryzykownych rzeczach nie mam na myśli, że masz zachowywać się głupio, wydawać wszystkie pieniądze na grę w ruletkę, czas na uczenie się driftu rozlatującym się BMW, a energię na pytanie innych czy mają problem z nadzieją, że będą go mieć. Chodzi o poważniejsze rzeczy niż leczenie kompleksu małego fiuta.