W życiu każdego człowieka pojawia się kilka ważnych osób.

Najpierw są rodzice. Czasem są lepsi, czasem są gorsi, a czasem nie ma ich w naszym życiu, ale to na podstawie ich relacji kobiety tworzą obraz tego, jacy są mężczyźni, a chłopcy obraz tego, jakie są kobiety. To do niego później dostosowujemy swoje oczekiwania. To przeciwko niemu się buntujemy, szukamy tego, czego nie dostawaliśmy albo dążymy do modelu obserwowanego wielkimi oczami trzyletniego dziecka trzymającego się spódnicy matki w czerwone kwiaty.

Druga w kolejności jest osoba, która pokazuje ci, czego nie chcesz. To ktoś, kto zajmuje twój mózg jak wirus. Niekoniecznie jest to pierwsza miłość, ale na pewno jest to ta najbardziej intensywna. Jeśli jesteś kobietą, to jest to ten facet, o którym na początku mówisz „kochany”, a później „chuj kurwa złamany”. Jeśli jesteś facetem to jest to ta kobieta, która pokazuje ci, że nie chcesz w swoim życiu jej kompleksów, jej zazdrości, jej potrzeby kontroli, nieszczerości, niezdecydowania i toksyczności.

Dzięki temu masz świadomość, że są rodzaje mąki, z której nie będzie chleba i nie próbujesz sobie wmawiać, że to jest możliwe. Zaczynasz myśleć w prosty sposób i wiesz już, że życie to nie bajka Disneya, w której dużo się śpiewa i karmi jelonki.

W końcu pojawia się ktoś, przy kim w swojej głowie słyszysz to charakterystyczne kliknięcie. Czujesz, że wszystko jest na swoim miejscu. Nie ma napięcia mięśni, stresu i targowania się. Nie wiesz tego, ale ten ktoś spędza z tobą czas i dziękuje w myślach za każdego kretyna, którego spotkałaś na swojej drodze. Za każdego faceta, który cię nie docenił, dzięki czemu mógł ciebie spotkać. A ty w tym czasie będziesz w myślach dziękować za to, że jego wcześniejsze dziewczyny nie widziały w nim tego, co ty, bo zbyt mocno patrzyły na życie przez zasłonę swoich oczekiwań i lęków.

Paradoksalne jest to, że gdyby nie wszystkie ich poprzednie doświadczenia, w tym te negatywne, nie byłoby to możliwe.

W „Aviatorze” jest jedna z moich ulubionych kinowych scen. Howard Hughes grany przez Leonardo diCaprio – usiłuje nakręcić swój pierwszy film – „Hell’s Angels”. Epicki obraz nagrany z wręcz niedorzecznym rozmachem, w którym wielkie znaczenie mają brawurowe sceny walk powietrznych. Problem w tym, że po ich nakręceniu okazało się, że nieważne jak szybko samoloty na nich latają, bo dla widza poruszają się równie wolno co muchy w zupie. Wtedy zorientował się, że problemem było kręcenie tych ujęć w bezchmurną pogodę, bo z powodu braku punktów odniesienia, takich jak np. chmury, widz nie jest w stanie zauważyć prędkości z jaką dwupłatowce prują powietrze.

Na tym polega problem z dostrzeganiem tego co ważne – widzisz to dopiero kiedy masz punkty odniesienia, bo kiedy tych punktów nie masz, to nie widzisz nic.

Można zaobserwować to u kobiet, którym tak długo tłukło się do głowy, że trzeba z kimś być, że nie dały sobie czasu, żeby w ogóle rozejrzeć się po rynku. Zachowują się wtedy tak, jakby przyszły do sklepu po buty i łapały za pierwszy z brzegu model. Nieważne, że różowy, z panterką na górze i trzy numery za duży. Wtedy w nich chodzą i nie potrafią zauważyć, że stać je na więcej.

Działa to też w drugą stronę, bo czasem ich pierwszy związek jest świetny, tylko problem polega na tym, że one o tym nie wiedzą. Chodzą z chustą zawiązaną na oczach i nie potrafią go docenić myśląc, że ktoś inny może byłby lepszy. Nie wiedzą, czy ten związek je satysfakcjonuje, bo nie doświadczyły takiego, w którym o satysfakcji nie mogło być mowy. Mój kumpel zawsze mówił, że muszą spotkać jeszcze kilku kutasów to wtedy to docenią. Miał rację, bo warunkiem wstępnym odczuwania szczęścia jest świadomość jego przeciwieństwa. 

Gdyby było inaczej, to dałoby się podać przepis na szczęście i powiedzieć, że jest wtedy, kiedy masz dwie nogi, dwie ręce, nie urodziłeś się w Somalii, kupisz samochód i zarabiasz 120 000 zł netto. Tylko, że tak się nie da. Wiesz dlaczego? Bo szczęścia jako takiego nie ma. Jest tylko poczucie szczęścia, a to nie to samo. Właśnie dlatego możesz mieć willę nad morzem, żonę milionerkę i trzy kochanki modelki, ale odczuwać mniej spokojnej, wewnętrznej radości, niż ktoś, kto pozbył się uporczywego bólu pleców.

W rzeczywistości mam głębokie poczucie, że w życiu chodzi o to, żeby się zużywać, a nie tylko rdzewieć. O testowanie siebie w różnych sytuacjach. O zbieranie jak największej ilości punktów odniesienia, dzięki którym można objąć jak największą część skali, a nie tylko jej jeden wycinek.

Chodzi o doświadczanie skrajnego zmęczenia, gniewu, tęsknoty, odpoczywania bez zerkania na smartfon co siedem minut dwadzieścia dwie sekundy.

Chodzi w nim o seks na plaży, o kupowanie kwiatów i wspólne budowanie przyszłości.

Chodzi o pracowanie fizycznie, żeby docenić to, że możesz pracować w biurze w garniturze za 1200 zł.

Chodzi o picie whisky ze szklanki za 250 zł i piwa z plastikowego kubka na studenckim koncercie.

Chodzi o tracenie ludzi, bo dzięki temu będziesz wiedzieć, że czasem trzeba ich do siebie przyciągać, a nie odgrywać film, w którym role główne grają Kobiecy Foch i Męska Duma.

Chodzi o dokonywanie trudnych wyborów, o poczucie straty i samotności, bo to uświadamia ci, że nuda, poczucie bezpieczeństwa i picie wina z przyjaciółmi ma swoją bardzo dużą wartość.

Chodzi o robienie tego co najważniejsze, a najważniejsze w życiu jest to, żeby wiedzieć czego się chce. Druga najważniejsza w kolejności rzecz to wiedzieć czego się nie chce. Podchwytliwe natomiast jest to, że żeby dowiedzieć się, czego się chce, najpierw trzeba wiedzieć, czego się nie chce.

.

Psst! Psst! Dołącz też do obserwujących bloga na facebooku lub instagramie.